Z tą drogocenną szkatułką w ręku San-Remo przeszedłszy cztery piętra, zadzwonił do drzwi, nad któremi na tekturowej kartce wypisane nazwisko Samuela Kirchen wskazywało je. jako jego własne mieszkanie. Obecnie tak. jak poprzednio, otwarto mu drzwi za pomocą wewnętrznej jakiejś sprężyny. Głos gardłowy ze staroniemieckim akcentem ozwał ubiegłego wieczora: — Tędy, pchnąć drzfi! San-Remo wszedł do drugiej izby. Ujrzał też same trzy drewniane stołki, i okratowanie druciane, płótnem z zewnątrz zakryte, oraz z przebitern pośrodku okienkiem. Siwa kończata broda, zielone okulary, i czapeczka czarna jedwabna ukazały się i jednocześnie zniknęły, okienko nie zamknęło się jednak, a ów głos odzywał się gdzieś z głębi: — Achto tj młoda czlofiek! Jest punktualna. Todobrze! bardzo dobrze. A są djamenta? — Są, odrzekł Andrzej. Mam te klejnoty. — To dobrze. Położyć na okienko. Otforzę i zobaczę %’ c czy będzie interes. San-Remo postawił szkatułkę na deseczce okienka. Wysunięta ręka chwyciła ją żywo i wciągnęła wewnątrz. — Ach’ wykrzyknął po chwili lichwiarz, dobrze niótila młoda czlofiek, djamenty ta dama to rzadka piękność! Dam pieniądz, dużo pieniądze? — Siedemset tysięcy franków, odparł Andrzej.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/146
Wygląd