Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/603

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słowo honoru daję, to będzie jego własna wina... tego łotra!... — szeptał wychodząc — nie będę miał sobie nic do wyrzucenia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wybiła godzina trzecia.
Drzwi przez które wchodziło się do kiosku, od strony pustego placu, otworzyły się bez żadnego hałasu.
Wszedł Wiewiór. Nie był sam. Gobert szedł tuż za nim.
— Jesteśmy punktualni jak armata, z której o dwunastej w południe pada wystrzał z Palais Royal! — rzekł Wiewiór — co to powie Groźny jak nas zobaczy dwóch zamiast jednego?...
— Pewno się diablo skrzywi! — odparł Gobert — a mianowicie jak się dowie, że musi sypnąć z worka nie sto ale sto pięćdziesiąt tysięcy franków!...
— Ba! on nie głupi, da sobie radę!... odbije sobie tę stratę na teściulku kochanym!... Zresztą, co nam do tego!... niech się krzywi jak chce... ja sobie z tego kpię jak z przeszłorocznego śniegu!... Wypaliłbyś cygaro kolego!?...
— Z przyjemnością mój Wiewiórze...
— A naparsteczek Madery?...
— Jaknajchętniej, tembardziej że mam żołądek jakiś nadwerężony trochę!... niech go piorun trzaśnie!... Gastryka mnie udusi!...
Bandyci zapalili cygara. Wiewiór napełnił dwa kieliszki.
— Za czyje zdrowie? — spytał Gobert podnosząc swój.