Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/503

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Otóż tedy, będzie temu blisko godzina — mówił — szedłem sobie gdzie mnie posłali, po nadbrzeżnej, nad kanałem i niemyślałem sobie o niczem... a tu patrzę, przed sklepem panów Bourgoing, co to wiecie, co mają sklep z żelazem, stoi massa narodu i co kto nadchodzi to przystaje... Wciskam ci ja się w ten tłum i wytrzeszczam oczy... Słucham, a tu ci gadają każdy co innego!... Jeden ci mówi: „Oto jest właśnie miejsce gdzie go spostrzeżono!“ drugi krzyczy: „to zbrodnia“ trzeci woła „to pewnikiem naumyślne samobójstwo!“ a byli jeszcze inni co utrzymywali, że to już „nieszczęście, które się zdarzyło przez wypadek!...“ Z tego wszystkiego jestem ci głupi jak but, gdy wtem nagle spotykam się nos w nos z Plantapotem...
Usłyszawszy to dziwne nazwisko, wszyscy głośnym parsknęli śmiechem.
— Coż to za jeden ten Plantopot? — zapytał Piotr Landry.
— To jest uczeń od Bourgoinów... proszę pana... mój kolega, taki mały, szczuplutki... śliczniutki chłopaczek...
— No gadaj dalej, do rzeczy!...
Chłopak posłuszny wrócił do opowiadania swego.
— Pytam się tedy Plantopota: Słuchaj no, co to wszystko znaczy?... a on mi na to: „A co ma być!... kupa durniów baje sama nie wie co... a ja wszystko wiem bo wszystko widziałem, i ja ci powiem co się stało!... I powiedział mi dopiero, że wczoraj wieczór, poszedł sobie do tryjatru obaczyć jak pan Domaine gra rolę „pasterza Łazarza” w melodramie pana Józefa Boucko-Hardie... co jest prześliczna rzecz... bo ja to już widziałem jak grali!.. Więc