Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/488

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słucham pana — wyszeptał z głębokim niepokojem — ale śmiem pana błagać abyś nie otwierał na nowo rany boleśnie zadanej mi dziś rano, a której pożałujesz kiedyś gorzko, gdy się dowiesz że była ona dla mnie tem okrutniejszą iż była niezasłużoną...
— Andrzeju! Andrzeju! — wyrzekł Jakób Lambert — chwila, której nadejście przepowiadasz już nadeszła!... Oczy moje otworzyły się... opłakuję moją niesprawiedliwość i okrucieństwo!... Nie chciałem zwlekać ani godziny, ani chwili, abym cię nie przeprosił za moje postępowanie względem ciebie...
— Pan mnie przeprasza!... pan, panie Verdier!... pan! — wołał młody człowiek prawie nieprzytomny — czy to prawda?... czy to możliwe?... czy mi się nie śni?...
— Tak, ja pana przepraszam — kończył kapitan — i nie wstydzę się tego!... Zawiniłem bardzo względem pana, ale przysięgam ci, że żal mój równa się przewinieniu!... Gniew mnie oślepił a gniew jest złym doradcą!... Byłem dziś rano jakby rozszalały, usta moje wymawiały wyrazy, którym serce moje i rozum zaprzecza!... Czyżbyś mi pan odmówił puszczenia w niepamięć tego, co ja chciałbym módz sam zapomnieć? czy mi pan odmówisz podania ręki?...
Andrzej w głębi duszy uczuł, że żal jego i gniew topnieje pod temi ciepłemi słowy, jak śnieg pod pierwszemi promieniami słońca kwietniowego... Serce jego przepełniało rozrzewnienie rozkoszne... Chwycił rękę, którą mu podawał Jakób Lambert uścisnął ją z uniesieniem w dłoniach swoich, i przycisnął do ust, szepcząc: