Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sem zimnym i przeszywającym jak ostrze noża — jakże można nie wiedzieć, że nie porzucam nigdy raz powziętego postanowienia!... Nie będę rozprawiał z tobą... jeżeli ci się podoba wątpić o mojem uczuciu ojcowskiem, to mnie mało obchodzi, bo ja nie wierzę też już w twoje dla mnie uczucie! Córka wyrodna, która w sercu swojem wyżej stawia bandytę niż ojca własnego, zasługuje tylko na wzgardę!... Ja chcę być sam, powtarzam ci, i po raz drugi rozkazuję ci wyjść...
— Ojcze, ojcze mój!... miej litość nademną... — jąkała Lucyna włócząc się u nóg pana Verdier.
— Czy mnie usłuchasz raz nareszcie!... — wykrzyknął ten człowiek. — Strzeż się!... gniew mnie unosi.... niedługo nie będę panem siebie! wyjdź!...
Młoda dziewczyna, złamana wzruszeniami strasznemi, które następowały po sobie tak gwałtownie, nie miała siły podnieść się.
Pan Verdier powiedział prawdę. Gniew nim miotał, gniew zwierzęcy. Twarz jego bronzowa stała się szkarłatną i dzikie błyski zajaśniały w oczach. Zerwał się z fotelu, chwycił Lucynę za ramię pociągnął ją z niesłychaną gwałtownością do drzwi, które otworzył i popchnął ją za próg krzycząc:
— Córko przeklęta, idź sobie!... wypędzam cię!...
Lucyna straciwszy przytomność jak błędna dwa razy zachwiała się na miejscu i już byłaby padła na ziemię gdyby nie Piotr Landry, który na szczęście podbiegł, przyjął ją bezprzytomną w swoje objęcia...
— Nieszczęśliwy!... — szeptał. — Byłby ją zabił!... Ah! jak to podle!... jak to niegodnie!... ale ja tu jestem...