Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lucyna nie miała czasu odpowiedzieć. Pan Verdier wszedł do pawilonu.
Po zejściu ze schodów, z jego mieszkania prowadzących na podwórze, z całą szybkością jakiej dodaje wściekłość posunięta do najwyższego stopnia, zebrał jednakże na raz tyle siły woli i energii aby się uspokoić w jednej chwili.
— Człowiek w gniewie podobnym jest do człowieka pijanego! — powiedział sobie — nie jest panem siebie, ani drugich!... Spokoju... zimnej krwi... Wszakże niepotrzeba się unosić aby takiego nędznika zetrzeć i napiętnować!...
Tak pomyślawszy, zwolnił kroku przechodząc przez dziedziniec, ale jego chód nierówny, wyraz twarzy gniewny, oczy błyszczące zdradzały straszną burzę, jaka huczała w jego duszy.
Wszedł do biura nie wymówiwszy ani słowa. Wzrok jego badawczy przenosił się kolejno, na Andrzeja i Lucynę, potem zatrzymał się na podmajstrzym.
— Wyjdź ztąd!... — zawołał głosem z wściekłości zmienionym, wskazując drzwi Piotrowi.
— Proszę pana — jąkał Piotr Landry.
Pan Verdier powtórnie wskazał ręką drzwi, ruchem stanowczego rozkazu, i raz jeszcze rzekł:
— Wyjdź!...
Starzec usłuchał schylając głowę, i myślał sobie:
— I ja się tak jak Lucyna boję... co się to dziać będzie?... Oh! ja ztąd daleko nie odejdę.
Pan Verdier zamknął drzwi za podmajstrzym i stanął w pośrodku pokoju nieruchomy, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach... Z pod na wpół przymkniętych powiek wy-