Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jesteś zbyt wspaniałomyślnym panie Andrzeju! — zawołał żywo. — Bierzesz pan na siebie cały ciężar, nie chcąc ściągać nagany na biednego starego robotnika, jakim ja jestem... ale ja tego nie zniosę!... Pan Andrzej nie ma sobie nic do wyrzucenia w tom wszystkiem, panno Lucyno!... zupełnie nic, słyszy pani!... ja jestem winien...
Wszystkie spojrzenia, a nawet i oczy samego kasyera, zatrzymały się na podmajstrzym z wyrazem chciwej ciekawości i głębokiego podziwienia. Piotr mówił dalej:
— Ja wiedziałem, że pan Andrzej miał spędzić noc po za domem, nie dla zabawy, jak to robią młodzi ludzie, bo on nigdy nie myśli o przyjemnościach, ja za to ręczę, ale dla ważnego interesu... interesu od którego jego przyszłość zawisła i od którego nikt nie byłby śmiał go odwodzić!... On mnie o tem uprzedził... prosił mnie abym czuwał za niego, abym nie stracił z oka ani na minutę drzwi pawilonu; liczył na moje słowo, myślał, że może na mnie liczyć, a ja niegodziwy zawiodłem go!... Niedługo mnie tu nie było, to prawda, ale dosyć jednakże aby dać łotrom czas na spełnienie przestępstwa!.. Oto cała prawda, panno Lucyno... której pan de Villers nie powiedział, i pani widzi teraz dobrze, że tylko ja jeden jestem winny...
Mówiąc to, stary robotnik pochylił się nad Andrzejem i szepnął mu do ucha:
— Nie przecz mi pan!... widzisz że to ją uspokaja!...
Lucyna, rzeczywiście, podobną, była do kwiatu zwiędłego od strasznego upału, a który kilka kropli wody orzeźwiło.
Andrzej nie miał odwagi zaprzeczyć wzniosłemu