tu jeść i pić przychodzą, chętnie byliby wyjęli z kieszeni sztukę kilkufrankową...
— Nie potrzebowałbyś nas zmuszać do tego.
— A więc jesteścież gotowi wydobyć sześć franków nie na pogrzeb i żałobę, ale na małą ucztę rodzinną, któraby się tu odbyła na cześć matki Elizy?
Ogólny poklask przyjął to zapytanie.
— Dobra myśl, mój chłopcze! — wyrzekł właściciel gospody. — Ja z mojej strony ofiaruję butelkę szampana.
— Ja drugą! — rzekła służąca.
— A ja trzecią! — odezwał się posługujący.
— Rzecz zatem ułożona — mówił Lugduńczyk. — Obiad będzie gotowym na dwunastą, ponieważ o tej godzinie wszyscy jesteśmy wolni. A teraz weźmy arkusz papieru, na którym zapiszą się pragnący w tej uczcie wziąć udział. Pieniądze złożymy na ręce obecnej tu właścicielki zakładu, która przyjmie składkę i pokwituje z odbioru.
— Doskonale!
— Ileż z nas każdy ma złożyć, pani właścicielko?
— Sądzę, iż po sześć franków wystarczy.
— Dobrze, niech będzie po sześć franków.
Służąca przyniosła arkusz papieru, kałamarz i pióro. Wszyscy obecni po podpisaniu się złożyli pieniądze.
— Proszę tylko, ażeby matka Eliza o niczem nie wiedziała — wołał Lugduńczyk: — chcemy jej tem sprawić niespodziankę. Zrana dopiero na ów obiad ją zaprosimy.
— Bądź spokojny, dochowamy tajemnicy.
— A jak prędko ma to nastąpić? — pytała restauratorka.
— Dzień oznaczymy, skoro wszyscy złożą pieniądze.
Owidyusz Soliveau gorliwie przygotowywał się do wyjazdu. Spędzał on czas na czynieniu sprawunków, które ukła-