— W samej rzeczy — odrzekł artysta, zrozumiawszy ów gest. — Kobieta, o której mówi pan Labroue, jest tą samą, o której mówiłem ci przed godziną, tą, którą umieściłem na pierwszym planie obrazu dla ciebie przeznaczonego.
— A więc — zawołał żywo Lucyan — pan widziałeś tę kobietę?
— Nietylko widziałem, ale z nią mówiłem.
— Gdzie?
— Na probostwie de Chévry, u zacnego księdza Langier, wuja Jerzego.
— Jak ona wyglądała? — pytał Lucyan dalej.
— Była to piękna, sina kobieta, o wielce sympatycznem obliczu — odrzekł artysta. — Głębokie cierpienie wstrząsało nią natenczas do głębi.
— Zaprzeczała więc swej zbrodni?
— Jaknajsilniej; utrzymywała, że jest niewinną ofiarą fałszywych pozorów.
— Być może, iż nie kłamała — rzekł Lucyan.
Jerzy z Edmundem spojrzeli z zaciekawieniem na mówiącego.
— Mimo to skazano ją — ozwał się Castel.
— To nie dowód — odpowiedział Labroue; — w iluż wypadkach znajdujemy błędy ludzkiej sprawiedliwości?
— Wszystko składało się na jej obwinienie — mówił artysta — mnóstwo widomych faktów ją obciążało.
— A jeśli te fakta były kłamliwemi? — ciągnął Lucyan dalej; — czyś pan z uwagą czytał akta procesu?
— Czytałem, chcąc się przekonać, czy ta kobieta była winną w rzeczy samej.
— I po przeczytaniu, jakież powziąłeś przekonanie?
— Że mogła być winną.