Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan de Challins powrócił do towarzystwa.
— Nasz człowiek jest tam... rzekł pół głosem do doktora... Kazałem mu czekać na nas.
— To dobrze. Idźmy panowie.
Niebo okryte chmurami.
Zaledwie pięciu idących mogło rozróżnić się nawzajem wśród ciemności.
Szli tak w milczeniu aż do końca mostu.
— Czy jeszcze daleko mamy do celu? zapytał szef Bezpieczeństwa.
— Za kilka minut staniemy na miejscu.
Gilbert prowadził swych towarzyszy po brzegu rzeki, a potem do miejsca w którem należało przebyć mur, aby wejść do parku.
Wdrapywanie się zresztą przez mur, nie przedstawiało nic trudnego, i odbyło się szybko i po cichu.
Byłoby to niewątpliwie dziwne widowisko, widzieć pięciu tych ludzi, posługujących się palisadą, tak jak drabiną i kolejno znikających, jakby jacy złoczyńcy poza murem granicznym parku.
W parę minut połączyli się.
— Idźmy z ostrożnością... rzekł Raul.
I zaprowadził ich do pawilonu, którego drzwi otworzył bez hałasu.
— Wejdźcie panowie... rzeł cichym głosem.
Prokurator, Gilbert i sędzia śledczy wśliznęli się do małego saloniku na parterze, pogrążonego w głębokich ciemnościach.
Genowefa nie spała i co chwila oczekiwała czegoś niespodziewanego, nic jednakże nie słyszała.
Doktór Gilbert, zamknąwszy drzwi za sobą po cichu, wyjął z kieszeni maleńką ślepą latarkę i zapaliwszy ją, rzucił spojrzenie na około pokoju.
— Otóż i gabinet o którym mówiła Genowefa, szepnął, wskazując ręką na drzwi oszklone, okryte firanką z muślinu, — tam wejść nam trzeba...
Otworzono drzwi.
Przestąpiono próg gabinetu, w którym znajdowało się kilka krzeseł, i kiedy drzwi zamknięto, doktór mówił dalej cichym głosem:
— Tutaj moi panowie, czekać będziemy. — Zabierzcie miejsca i nie opuszczajcie ich pod żadnym pozorem... Skierujcie wzrok na szyby. Niech nic co się dziać będzie, nie ujdzie waszej uwagi, i pamiętajcie, że najmniejszy hałas może zaalarmować winowajców, i zniweczyć cały nasz plan, lub przynajmniej skompromitować udanie się jego natychmiastowe.
— Będziemy niemi... odrzekł prokurator Rzeczpospolitej. Jedno tylko pytanie...
— Jakie?
— U kogo znajdujemy się?
— U pani baronowej de Garennes.
— Matki adwokata, Filipa de Garennes?
— Tak panie, i ciotki wicehrabiego de Challins.
Wszyscy usiedli.
Cisza zupełna zapanowała w gabinecie.
Gilbert zamknął ślepą latarkę, czyniąc tem ciemność jeszcze głębszą.
Oczekiwanie wydawało się długiem sądownikom, których ciekawość doszła do paroksyzmu, lecz nie zabrakło im cierpliwości.
Jakkolwiekbądź długiemi wydawały się minuty, czas jednakże upływał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jedenasta wybiła zdala.
Filip zadrżał słuchając dźwięku zegara.
Rzucając na stół gazetę, zerwał się z miejsca i rzekł:
— Moja matko, już czas.
— Będziesz mi towarzyszył, nieprawdaż? zapytała pani de Garennes. Gdybym była sama... bałabym się...
— Pójdę tak jak wczoraj, czekać na ciebie matko, u drzwi pawilonu.
— I wiejesz ostatnią dozę?
— Wleję.
— Idź więc, za chwilę zejdę do ciebie.
Filip wyszedł i tak samo jak poprzedniego dnia, podczas gdy matka wchodziła na pierwsze piętro udał się do drzwi pawilonu.
Odgłos jego kroków na piasku alei, doszedł do uszu tych, którzy czuwali w gabinecie.
— Chwila się zbliża, szepnął Gilbert.
Sądownicy zdwoili uwagę.
Usłyszeli drzwi otwierające się ponad swemi głowami.
Pani de Garennes weszła do pokoju Genowefy Genowefa otworzyła oczy i spojrzała na wchodzącą, która pochyliła się nad łóżkiem i zapytała:
— Nie śpisz jeszcze, moje dziecię?
— Nie pani, odpowiedziało dziewczę głosem tak słabym, że zalewie dosłyszeć było można.
— Już jedenasta, dam ci twoją miksturę, moja najdroższa?
— Dobrze pani.
— Czy bardzo cierpisz?
— Nie wiele, jestem jak gdyby zesztywniała...
— Jutro nie będziesz już wcale cierpieć — przyrzekam ci...
Po wymówieniu tych słów nikczemnych, pani de Garennes ze świecą w ręku, otworzyła drzwi idące na schody prowadzące na parter, zamknęła je, zeszła na dół i przestąpiła próg saloniku.
Ukazała się wtedy w pełnem świetle oczom sądowników, przez cienką zasłonę muślinowej firanki zawieszonej na drzwiach.