Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Siostra twoja kończy. — Nie przeżyje nocy — przedsiębierz wiadome środki.
Filip“.

Wysławszy obie depesze pan baron de Garennes, powrócił do willi Róż, aby oczekiwać wypadków.


Rozstawszy się z Raulem w sali des Pas-Perdus, szef Bezpieczeństwa udał się do prefektury do swego gabinetu, gdzie pomocnicy oczekiwali nań, aby złożyć swe raporta.
— Pan de Challins wydawał mi się bardzo tajemniczym, myślał spoglądając na list wręczony mu przez młodego człowieka, ukrywał przedemną z pewnością część prawdy. Jestem prawie pewny, że list ten więcej powie od niego.
O wpół do dziesiątej pokończywszy bieżące interesa, udał się do gabinetu prokuratora Rzeczypospolitej, został wprowadzony natychmiast, i podał mu list przyniesiony przez Raula.
— Od kogo to pochodzi? zapytał prokurator.
— Od doktora Gilberta... Pan wicehrabia de Challins oddał mi go.
— Zapewne dowiemy się czegoś nowego, w przedmiocie tej tajemniczej sprawy.
Prokurator otworzył kopertę, wyjął list i odczytał go głośno:

„Panie prokuratorze Rzeczypospolitej.

„Opatrzoność przyszła mi w pomoc. Odnalazłem córkę hrabiego Maksymiliana de Vadans, a jednocześnie i nędznika, który zamierzył zgubić pa«na de Challins.
«Ostatnie poszukiwanie jakie dopełnić muszę, zatrzymuje mnie w tej chwili poza Paryżem, lecz dzisiejszego wieczora dostarczę panu dowody ktére mu przyrzekłem.
«Racz pan więc dziś wieczorem o wpół do dziesiątej, razem z panem sędzią śledczym Galtier i szefem Bezpieczeństwa, udać się do Nogent-sur-Marne, gdzie na stacyi oczekiwać panów będziemy, pan de Challins i ja. «Przyjm pan etc.

«Doktór Gilbert.»

— Otóż to człowiek, który nie tracił czasu! zawołał prokurator Rzeczypospolitej, po skończeniu czytania. Światło tak długo i tak bezskutecznie oczekiwane, ma więc zajaśnieć wśród tych ciemności! Panie szefie Bezpieczeństwa udamy się na schadzkę z doktorem Gilbertem... Uprzedź pan sędziego śledczego.
— Uczynię to.
— Jak tylko będziemy mieli w ręku przyrzeczone dowody, akta zostaną odesłane do Prokuratoryi i przyśpieszę oddanie sprawy przed sąd przysięgłych, tak jak tego żądał doktór Gilbert. Zobowiązałem się mu, pozwolić sądzić pana de Challins... Musi on mieć w rezerwie jakieś uderzenie piorunu. — Mam zupełne zaufanie do tego człowieka.
Po zamienieniu tych kilku słów, zajęto się innemi sprawami, poczem szef Bezpieczeństwa wyszedł aby wykonać rozkazy prokuratora Rzeczypospolitej.


O dziewiątej doktór Gilbert stanął w Nanteuil-de-Haudoin.
Udał się prosto do merowstwa i zapytał o adres familii Vendamów.
Wskazano mu, poszedł natychmiast drogą prowadzącą do mieszkania rodziców Juliana.
Mieszkanie to, jak wiemy, było nędzne; — rudera na końcu wsi pod lasem.
Gilbert drzwi znalazł znamknięte.
Uderzył mocno końcem laski w źle spojone deski tych drzwi; starzec wlokący nogami z trudnością, opierający się na sękatym kiju, z twarzą wychudłą od niedostatku i cierpień, drzwi te otworzył.
Widząc obcego, starzec uczynił ruch zadziwienia.
— Czy to wy nazywacie się Vendame? zapytał Gilbert.
— Tak, to ja, czego pan sobie życzy?
— Mam z wami do pomówienia.
— Wejdź pan proszę.
Doktór próg przestąpił i drzwi zamknął za sobą.
Mikołaj Vendame patrzał na niego z coraz wzrastającem zadziwieniem.
Gilbert rzucił okiem dokoła.
Kobieta wieku nie dającego się oznaczyć, rozciągnięta na barłogu, zdawała się być w chwili wydania ostatniego tchnienia.
— To wasza żona? rzekł doktór.
— Tak panie.
— Chora?
— Bardzo chora, i to oddawna.
— Spodziewam się jednak, że będzie miała dość siły, aby mi odpowiedzieć, tak jak i wy mi odpowiecie?
Zadziwienie Mikołaja zmieniło się w niepokój.
Stara kobieta spoglądała na doktora błędnemi oczami.
— O czem pan chcesz się dowiedzieć? zapytał Vendame.
Przedewszystkiem, gdzie jest wasz syn?
— W Paryżu.
— Kiedy widzieliście go poraz ostatni?
— Już przeszło od lat pięciu, żadnych nie mamy o nim wiadomości.
— Wszak on się nazywa Julian Vendame?
— Tak panie... Czy czasem na nieszczęście, nie dopuścił się jakiego łotrowstwa?
Gilbert nie odpowiedział na to pytanie i mówił dalej:
— Nie macie więcej dzieci?
— Nie panie... Mieliśmy jedną córkę, ale ona umarła już temu...
— A więc osoba mieszkająca w Paryżu, i spełniająca, obowiązki panny do towarzystwa, nazywająca się, a raczej którą nazywają Genowefą Vendame, nie jest waszą córką?
Oboje Vendamów spojrzeli na siebie.
— Dla czegóż nas pan o to zapytuje? rzekła chora.
— Ponieważ mam interes, aby co do tego zasięgnąć wyjaśnień.
— Ah! masz pan interes, rzekł Mikołaj. A więc tak, ta panna do towarzystwa, jest naszą córką.
— Jesteście tego pewni?
— Jakto! czy jesteśmy pewni?
— Bo w takim razie, musicie mnie wyjaśnić, co się stało z inną Genowefą, dzieckiem złożonem u was 17 grudnia 1863 r. przez pewną kobietę, Honorynę Lefebyre lekarkę z Compiègne.