wpół do siódmej zaczyna się już zmierzchać, szczególniej w lesistych okolicach.
Siódma już wybiła, kiedy garbusek znajdował się o 8to metrów od pawilonu, w którym Julian Vendame założył swoje obserwatoryum.
Łotr już miał zamykać okna i okiennice, aby się udać na obiad.
Wychylając się na zewnątrz, aby odczepić haczyki, machinalnie rzucił okiem na drogę i zadrżał.
Wśród ciemności cokolwiek jeszcze przezroczystej, dostrzegł małego roznosiciela, w mundurowem ubraniu i ze skórzanym workiem przewieszonym przez ramię.
— Oh!! oh! myślał, zdawałoby się, że to na dziś wieczór.
Pośpiesznie zakończył rozpoczęte przygotowania, wziął ze stołu mocne dłuto, zawczasu przygotowane, wsunął je do kieszeni swego kaftana, wyszedł odemknąwszy drzwi oczekiwał na roznosiciela.
Garbusek gwizdał ciągle.
Zbliżył się do pawilonu, i zwracając się na prawo, wszedł w aleje wyciętą wśród tak gęstego lasu, iż nawet w tej porze wieczora, prawie zupełna panowała w niej ciemność.
Vendame dał mu się wyprzedzić, o jakie trzydzieści kroków, poczem wyszedł z pawilonu, i udał się za nim, pozostawiwszy drzwi na wpół otwarte.
Na odgłos kroków Vendama, depczącego suche liście, garbusek odwrócił głowę, a widząc jakiegoś człowieka idącego za sobą, szedł dalej nie przyśpieszając kroku.
Vendame w kilku susach dogonił go i odezwał się do niego żartobliwym tonem.
— Do licha dość późno obnosisz depesze, ty mały garbusie. — Nie boisz się złodziei?
— Ah! złodziei! odrzekł chłopiec śmiejąc się, — mogliby mi zabrać tylko mój garb, a tym sposobom sami byliby okradzeni.
— A jednakże niesiesz depeszę?
— Tak, ale depesza, to tylko słowa. — To renty nie daje.
— Ehe! jak czasem...
— Złodzieje woleliby list wartościowy.
— Nie zawsze. Założę się, że wiem do kogo idziesz?
— Toby mnie zadziwiło... No, powiedz pan, zobaczymy.
— Idziesz do doktora Gilberta... A co, czy nie prawda?
— Prawda, więc pan go znasz, doktora Gilberta?
— Do licha! wszak dla niego pracuję. Teraz nawet mieszkam u niego. Jeżeli chcesz, oddaj mi depeszę, ja mu sam wręczę... Oszczędzi ci to kawałka drogi... Powrócisz zaraz do la Chapelle-en-Serval...
— Niepodobna, odrzekł chłopiec.
— Dla czego?
— Dla tego, że to depesza bardzo ważna, moim obowiązkiem jest doręczyć samemu ją, jeżeli nie, to bym stracił miejsce... Pomyśl pan tylko: Ta depesza przepłynęła morze... przychodzi aż New Yorku...
Zaledwie chłopiec wymówił wyraz New York, wydał okrzyk stłumiony i padł na ziemię.
Julian zadał mu straszny cios dłutem, pod lewe ramię.
Dłuto wyostrzone przebiło serce, sprowadzając śmierć piorunującą.
Morderca schylił się nad trupem swojej ofiary, podniósł go bez trudności, i z tym ponurym ciężarem szybko rzucił się do lasu.
Szedł pod drzewami, nie oddalając się zbytecznie od brzegu, i starając się nie robić hałasu.
Zbliżał się do pawilonu.
Co chwila zatrzymywał się i nasłuchiwał.
Nakoniec, zbliżywszy się do drogi, naprzeciwko swego mieszkania, i zapewniwszy, że żadne żyjące stworzenie nie znajduje się w bliskości, w trzech skokach przebył drogę i wpadł do pawilonu, uderzeniem nogi zamknął drzwi za sobą i udał się do małe go ogródka z tyłu pawilonu, otoczonego murem w dobrym jeszcze będącym stanie.
W głębi tego ogródka znajdowała się studnia.
Julian ciało nieszczęśliwego dziecka, umieścił, na poręczy studni, i zdjąwszy z niego skórzany worek do depesz, wrzucił trupa w jej głębię. Ciało zniknęło pod wodą z głuchym łoskotem.
— Musi tam być krew... rzekł nędznik, trzeba zobaczyć.
Ciemno było bardzo, Vendame wziął zapałkę, zapalił ją i starannie obejrzał poręcz studni.
Jedna tylko kropelka krwi odbijała się na szarym kamieniu.
Zabójca otarł ją rękawem, powrócił do mieszkania i zapalił świecę.
Przy jej świetle ujrzał, że ubranie jego, ręce i zwalane były krwią.
Nie tracąc chwili, rozebrał się, zrobił pakiet ze swej malarskiej kurtki i płóciennych spodni. Umył się kilkakrotnie, poczem wdział ubranie, w którem przyjechał z Paryża.
— Teraz, — rzekł, — główna rzecz zobaczyć, co w sobie zawiera depesza z New Yorku.
Wyjął z worka depeszę i chciwie odczytał te kilka słów, któreśmy poprzednio podali.
— Do pioruna! zawołał, niebezpieństwo istotnie groźne! Nie było chwili do stracenia, inaczej wszystko by przepadło! Teraz mamy czas urządzić nasze interesa.
Julian włożył depeszę do kieszeni w środek pakietu, poprzednio przygotowane go, dodał do tego ciężki kamień i zawiązał wszystko to razem, poszedł do ogrodu, i cały ten pakunek wrzucił do studni, na zwłoki biednego garbuska Benedykta.
Nędzny łotr spełnił tę zbrodnię z ohydną zimną krwią, z przerażającym spokojem.
Powrócił do pawilonu, szczegółowy zrobił przegląd wszystkiego, aby być pewnym, że nic po sobie nie zostawia kompromitującego; wziął w rękę walizę, którą z sobą przywiózł, wyszedł z domu, drzwi zamknął, i szybkim krokiem udał się drogą ku la Chapelle-en-Serval.
O dziesiątej stanął na stacyi Survilliers, a o jedenastej wysiadł na dworcu Północnym w Paryżu.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/188
Wygląd
Ta strona została przepisana.