Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Robert ukazał się, idąc bardzo prędko i kierując się ku schodom, prowadzącym na wybrzeże.
Magnetyzer powitał go u dołu tych schodów.
Uścisnęli sobie ręce.
— Nareszcie znajduję pana! — zawołał Robert. — Wiesz, żem pana przeklinał z całego serca.. Nie wiedząc, gdzie pan jesteś, nie otrzymując od pana żadnej wiadomości, sądziłem, żeś dał za wygranę wszystkiemu, pozostawiając mi na karku walkę z losem.
— Ja miałbym dać za wygranę; o nie! — odparł amerykanin. — Przecież idzie mi o rozegranie partyi aż do końca, a szczególniej o wygranę, musisz pan jednak zrozumieć, że powinienem się otoczyć wyraźnemi ostrożnościami, i przebrania moje dowodzą panu, jaką doniosłość przywiązują do tego, ażeby nie zostać poznanym.
— Mamy do pomówienia.
— Tak, dużo!
— Ale ja literalnie umieram z głodu... Gdzie możnaby tu zjeść śniadanie?
— Najlepiej będzie w gnieździe słowika... Pięć minut drogi.
— Co to za gniazdo słowika? — powtórzył Robert ździwiony.
— A. to restauracya, urządzona w budynku, stojącym w pobliżu... Szczególna siedziba... Byłem już tam raz ze spaceru w tych stronach... Śniadanie będziemy mieli niezłe i rozmawiać będziemy spokojnie... Ta restauracja słowika w niedzielę jest licznie nawiedzaną przez paryżan, którzy robią wycieczki po Marnie. W dniu powszednim bardzo mało osób... najczęściej niema nikogo...