Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Obudź ją pan... obudź ją... — wyrzekła głosem błagalnym. — Ona cierpi..
— Myli się pani, ona nie cierpi, przysięgam pani, zaraz będziesz miała dowód.
Potem, zwracając się do dziecka, zapytał:
— Czy cierpisz?
— Nie, ponieważ zabroniłeś mi się bać...
— Więc popatrz na pożar i powiedz mi, czy widzisz kogo wśród płomieni?
— Nie widzę nikogo...
Magnetyzer oparł na czole Marty pieczątkę Roberta Verniere.
— Przyjrzyj się lepiej — rozkazał — a zobaczysz tego, do kogo należy ten brelok.
Dreszcz nerwowy wstrząsnął Martą od szyi do pasa.
— Tak.. tak... widzę go.. — rzekła widzę mężczyznę...
— Opisz go.
— Wysoki... brunet... sporą ma brodę... ma na sobie torbę, przewieszoną przez ramię.
— Co czyni?
— Wychodzi z palącego się domku.
— A teraz?
— Walczy z kimś, z jakąś kobietą, której twarzy nie widzę... Ta kobieta pada... on odchodzi.. już go nie widzę...
— Idź za nim.
— Nie mogę...
— Rozkazuję ci iść za nim i nie opuszczać go, dokądkolwiek pójdzie.