Fabrycjusz i mały baron przystąpili do okna.
Na podwórze zajechał amerykan, zaprzężony w cztery przepyszne kare rumaki, ubrane w zaprzęgi z jasnej skóry, przy których wisiały czerwone, safjanowe pasy z grzechotkami.
Jakiś pięćdziesięcioletni dżentelman, o wystających policzkach i wielkich jasno blond faworytach, z ogromną lornetą, przewieszoną przez ramię zsiadał z wysokiego kozła.
Dwóch groomów w białych spodniach i botfortach, z założonemi na piersiach rękami, stanęło przed końmi.
Pascal de Landilly aż krzyknął z zachwytu.
A że Róża otworzyła drzwi, więc jej zapytał:
— Do kogo należy ten czarujący ekwipaż, piękna panienko.
— Do pewnego bogacza z Rosji, takiego bogacza, co ma dziesiątki tysięcy rubli dochodu na godzinę — odrzekła Róża — mieszka w pałacu o pięć czy sześć mil stąd i wynajął przed ośmiu dniami największy apartament na pierwszem piętrze, ażeby się przypatrzeć jutrzejszej egzekucji.
Zasiedli z powrotem do stołu.
— Fabrycjuszu — powiedziała, śmiejąc się Matylda — ty napewno posiadasz bogatego jakiego wuja, na którego możesz liczyć.
— Załóż się, to wygrasz, bo właśnie mam takiego wuja.
— Naprawdę?
— Wuja amerykańskiego?
— Prawdziwie amerykańskiego, bo tam się właśnie znajduje.
— Czemże jest ten twój wujaszek?
— Bankierem w Nowym Jorku.
— Bardzo ładne zającie. Bogaty?
— Ma pięć albo sześć miljonów przynajmniej.
— I jesteś jego bliskim siostrzeńcem?
— Najbliższym, bo jestem synem rodzonej jego siostry.
— Jeżeli tak, to jesteś jego prawnym sukcesorem.
— Jedynym.
— Wiele lat ma twój wuj?
— Sześćdziesiąt.
— Czy masz rzeczywiście nadzieje?
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/81
Wygląd
Ta strona została skorygowana.