Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/726

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ach! panie, obawiam się domyślać. Pan chce się zemścić za ohydne podejrzenia, za podłe oskarżenie... Pan zamierza udać się do willi Baltus...
— A gdyby i tak było?...
— Niech pan się zastanowi... jesteś pan wolnym, możesz uciekać... Z daleka lepiej pognębisz pan swoich nieprzyjaciół, swoich oskarżycieli!... Nie puszczaj się pan na szaleństwa, nie leź pan w ręce tych, co pragną twojej zguby... Klaudjusz Marteau, wróg najzawziętszy ze wszystkich, znajduje się w willi... Gdyby dostrzegł pana, z pewnością nie wyszedłby pan cało.
Fabrycjusz wzruszył ramionami.
— Cóż mnie tam Klaudjusz Marteau obchodzi?... Co postanowiłem, musi się spełnić, chociażby mi przyszło życiem zapłacić za to!... Jeżeli nie chcesz pozostawić mnie bez możności obrony, to daj mi sztylet.
— Skoro pan żąda tego...
— Żądam koniecznie.
Koniak, którego nędznik raz po razie wypił całe dwie szklanki, zaczął mu zawracać w głowie. Mówił tonem dzikim, z złowrogim wyrazem oczu, z groźną postawą. Laurent przeląkł się go strasznie.
— Oto sztylet, proszę pana... szepnął drżący.
Fabrycjusz pochwycił broń z rąk służącego. Wyjął nóż z pochwy gorączkowo i przy świetle lampy obejrzał jego ostrze spiczaste, mocne i nadzwyczaj ostre.
— Dobra broń! — mruknął, kierując się ku drzwiom — wyborne narzędzie zemsty!.. Tem cackiem z pewnością jej nie chybię...
Miał już wychodzić, ale zawrócił się od drzwi, chwycił ze stołu butelkę, przytknął do ust, głowę w tył przechylił i pił całem gardłem. Potem wyszedł z pokoju i pomimo ciemności, zbiegł ze schodów, jak bomba.
— Boże, co on zrobi?... — mówił do siebie blady z przerażenia kamerdyner, rzucił się na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.