Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/723

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pójdę naprzód, żeby panu drogę wskazywać — mówił Laurent, niemniej przemoknięty, jak dwaj więźniowie.
Przyspieszył kroku.
Fabrycjusz i Bec-de-Lampe trzęśli się, chociaż temperatura była bardzo ciepłą. Woda studni zamroziła ich, jak butelki szampana.
Nareszcie kamerdyner zatrzymał się, obejrzał w prawo i w lewo na wszystkie strony, wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę i popchnął w nią zbiegów. Potem zamknął za sobą, wziął za rękę Fabrycjusza, drugą uchwycił się poręczy i zaczął iść po schodach. Bec-de-Lampe podążał za nimi, uczepiwszy się ubrania Lecléra. Weszli wolno i po cichu na trzecie piętro. Laurent otworzył swoją stancyjkę, zamknął drzwi i zapalił lampę.
— Teraz — powiedział — oto prześcieradła do otarcia się i całe ubrania.
W pięć minut dwaj zbiegowie zrzucili z siebie rzeczy mokre, osuszyli się i przebrali od stóp do głów. Nowe suknie Fabrycjusza różniły się bardzo krojem od tych, jakie zwykle nosił, i to go uczyniło do niepoznania prawie.
— Powiedziano mi, że będzie trzech panów... — zauważył Laurent. — Gdzież jest towarzysz trzeci?
— Zmyliło sobie bydlę drogę — odpowiedział śmiejąc się Bec-de-Lampe. — Nie zajmujmy się nim więcej. Myślmy lepiej o ucieczce.
Kamerdyner wyjął ze szafy butelkę, postawił na stole dwie szklanki i napełnił je przezroczystym płynem.
— Niech się panowie najprzód napiją — rzekł — to stary koniak, najlepszy, jaki mogłem znaleźć w Melun... Przemokli panowie w środku i z wierzchu, to przyprowadzi ich do równowagi...
— Masz rację... to dobry środek zapobiegawczy — mruknął Fabrycjusz, któremu zęby dzwoniły.
Dwaj łotrzy, trąciwszy się, wychylili kieliszki do ostatniej kropelki.
— Rarytas, słowo daję!... — wykrzyknął Bec-de-Lampe — jużem się rozgrzał... No, w drogę!...