Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/718

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i spali. Podwórze było milczące. Naraz odezwał się dzwon obiadowy. Wszyscy pozrywali się zaraz i każdy podał miseczkę kucharzowi, a ten napełnił ją zupą z jarzyną.
Następnie dano każdemu po porcji grochu, i to już stanowiło zwykły obiad więzienny. W godzinę później znowu dzwon się odezwał. Nadeszła pora powrotu do sypialni... Aresztanci ustawili się rzędem po dwóch i powrócili do cel swoich. Zrobiono apel, potem pozamykano numery i zaległa cisza grobowa. Niebo nagle zrobiło się czarne jak atrament. Kilka błyskawic przerżnęło chmury, grzmoty rozległy się z daleka, burza się zbliżała.
Nasi trzej więźniowie siedzieli czas jakiś, nie odzywając się wcale.
Fabrycjusz odezwał się pierwszy.
— No i cóż?... — powiedział — jeżeli to dzisiaj wieczór, to chwila działania nadchodzi...
— Czy sądzisz, że twój człowiek będzie gotowy i będzie czekał na nas?... — zapytał Bec-de-Lampe.
— Będzie gotów i będzie czekał, jeżeli tylko został zawiadomiony...
— Co do tego, to możesz być spokojny, odpowiadam za Loupiata, jak za samego siebie.
— A więc do roboty... nie można się spóźnić...
— Zaraz do reszty przepiłuję kratę — rzekł Bec-de-Lampe — a przez ten czas poróbcie z kołder linki... a pamiętajcie, że nam potrzebny sznur mocny i długi...
— Dobrze — mruknął La Gourgone... ale dodał wiecie, że ja się okrutnie obawiam...
— Cicho tchórzu! Jeżeli cię nie nęci świeże powietrze, to ci nikt nie przeszkadza pozostać tutaj...
— Nie pleć głupstw!... Uciekam z wami... Nudziłbym się tu za bardzo bez przyjaciół.
— No, to dymaj do roboty!
— Poczekajcie — wtrącił Fabrycjusz. — Czy myślicie, że węzły z kołder się nie rozsuną?... Nie można przecie zacisnąć tak wełny, jak pióra...