Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/691

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Słusznie! wielka racja!
— Jakże się z tego wykupić?
— Pozwólcie mi się zastanowić, odpowiem wam dziś wieczór. Zamiar nasz musimy odłożyć, ale nie na długo. Oto dozorca nadchodzi, nie mówmy już o tem.
Trzej więźniowie powstali i rozeszli się każdy w inną stronę, Bec-de Lampe udał się za kupnem pudełka, La Gourgone poszedł zaopatrzyć się w paczkę tytoniu za dziesięć centymów, Fabrycjusz zaś medytować nietylko o ocaleniu, które wydawało mu się możebnem, ale jeszcze o okropne: zemście, jaka ogarnęła cały jego umysł.
Głośne wymienienie jego nazwiska wyrwało go nagle z ponurej zadumy. Jeden z dozorców otworzył furtkę i zawołał:
— Fabrycjusz Leclére...
— Jestem! — odpowiedział więzień, zaintrygowany niezmiernie.
— Chodź tutaj.
— Idę.
— I poszedł do czekającego nań dozorcy.

∗             ∗

Wiemy już, że Laurent został raniony wystrzałem Klaudjusza i że nawzajem ranił marynarza.
Klaudjusz Marteau rozbroił przeciwnika, zmusił, aby z nim poszedł do oberżysty w Courbevoie i posłał po doktora. Doktor wyjął kulkę i oświadczył, że nie będzie żadnych stąd złych następstw. Potrzeba tylko wypocząć trochę.
Pan intendent przyznawał po cichu, że położenie jego niebezpieczniejszem było, niż rana.
Pomimo pogróżek Klaudjusza, który poprzysiągł oskarżyć go przed sprawiedliwością i dać jego rysopis, jeżeli będzie usiłował uciekać, powiedział sobie, że najpewniejszym sposobem wykręcenia się ze sprawy będzie ucieczka przed marynarzem i ukrycie się w jakim kącie Paryża lub w jego okolicach. Postanowił więc popróbować tego samego