Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/676

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Młoda dziewczyna odgadła to ich pomieszanie.
— Widzę, że panowie mnie nie rozumieją — rzekła z goryczą. — A jednakże to takie proste. Gdybym była mniej kochała tego nędznika, mniejbym go teraz nienawidziła.
— Ma pani rację — odparł Grzegorz — poczekamy na egzekucję Fabrycjusza Leclére.
W tej chwili wszedł doktor Schultz, a za nim Klaudjusz Marteau.
— Panie dyrektorze — odezwał się Schultz — morderca dobrze jest schowany; włożyliśmy mu kaftan warjatek i wcale się nie może ruszać. Obok tego jeden z dozorców z rewolwerem w ręku siedzi przy nim w celi, drugi zaś czuwa na korytarzu.
— Niema obawy, ażeby umknął — wtrącił marynarz. — Ja odpowiadam za niego! Prędzej by się sardynka potrafiła wymknąć z pudełka.
— Panie Klaudjuszu — odezwała się Paula — podaj mi pan swoją rękę.
— Ależ proszę pani — bąknął nieśmiało Bordeplat.
— Podaj mi pan rękę — powtórzyła młoda dziewczyna — bo pragnę ją uścisnąć. Postąpiłeś pan jak uczciwy i dzielny człowiek. Dziękuję panu z całego serca. Nie zapomnij pan, nie zapomnij nigdy, że masz we mnie na całe życie przyjaciółkę najszczerszą.
Klaudjusz podał dużą swoją silną rękę w delikatne, pieszczone rączki sieroty. I drżącym od wzruszenia głosem powtarzał:
— Mnie dziękować! Ech! a za co? Za zdławienie gadziny, albo usunięcie psa wściekłego! Nie warto o tem wspominać. Ja owszem dziękuję pani za jej łaskawość dla mnie. Wiem, jaki to wielki dla mnie honor i nie umiem wyrazić swojej wdzięczności. Na każde skinienie pani, Klaudjusz Marteau pozwoli się zabić z całego serca.
I marynarz otarł dłonią zwilżone rozczuleniem oczy i ciągnął dalej, zwracając się do Grzegorza.