Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/660

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nadzwyczajna pewność narzeczonego Pauli na Grzegorzu nawet zrobiła wrażenie. Zawahał się w swojem przekonaniu.
— A jeżeli ten marynarz, ten Klaudjusz Marteau omylił się i w błąd nas wprowadził?...
Spojrzał na doktora V... i wydawało mu się, że i on także nie zupełnie pewnym jest siebie.
Fabrycjusz, nie dostrzegając oznak niewiary, nie mógł podejrzewać strasznego oskarżenia, jakiego był przedmiotem. Jego skromne a naturalne zachowanie się powiększało coraz bardziej wątpliwość w umysłach trzech lekarzy. Zbliżył się do Joanny i zaczął się w nią wpatrywać.
— Zdaje mi się, że od dwóch dni zmieniła się bardzo — rzekł — ale może mi się tylko zdaje...
— Nic nie zdaje się panu — odpowiedział Grzegorz Vernier — jest istotnie bardzo zmienioną, bo przeszła ciężkie ataki. To, co sprowadziło rozum, mogło łatwo śmierć spowodować.
— Niebezpieczeństwo już minęło?...
— Jak się zdaje, nie powróci...
— Oby Bóg pana wysłuchał! Ciotka śpi w tej chwili?...
— Śpi, a ten sen, konieczny naszem zdaniem, przedłuży się kilka godzin, pod wpływem narkotyku, domieszanego do napoju.
Fabrycjusz pochylił się nad chorą i pocałował ją w czoło.
— Oby Bóg dał, żeby ozdrowienie tej poczciwej duszy jak najprędzej nastąpiło.
Jedynie przyrzeczenie, dane Grzegorzowi, powstrzymało Paulę od wykrzyku: — Słuchaj, doktorze, słuchaj, co mówi ten, którego posądzaliście niegodnie o zadawanie trucizny Joannie... Postąpiliście nikczemnie i niedorzecznie!...
Dała słowo, więc milczała. Ale w duszy cieszyła się już triumfem nad oskarżycielami.
Stary profesor myślał sobie:
— Albo jest niewinnym, albo jest wyjątkiem pomiędzy potworami...