Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/638

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O, panie Laurent — odpowiedział — ile to razy człowiek nie wie, czy dobrze, czy źle robi, jeżeli się nie zastanawia nad sobą.
— Masz rację mój chłopcze; ale jest dosyć charakterów słabych, nie wiedzących, czego się trzymać... Co do mnie, dotrzymam słowa danego Klaudjuszowi Marteau.
Dzieciak wyjął z kieszeni rewolwer i zaczął się bawić takowym.
— Doskonale pan zrobi, panie Laurent, bo w razie przeciwnym byłbym zmuszony dotrzymać obietnicy...
— Jakto, gdybym chciał uciekać, strzeliłbyś do mnie?..
— Jak do królika, panie Laurent... Słowo panu daję najświętsze.
— Nie przyjdzie do tego, kochany malcze, ponieważ nie wydalę się z Mantes bez zezwolenia Klaudjusza.
— Liczę na to, panie Laurent.
— Zdaje mi się jednakże, że nie potrzebujemy siedzieć tutaj w zamknięciu. Moglibyśmy przed wieczorem przejść się trochę po mieście.
— I owszem, jeżeli pan sobie życzysz. Mam rozkaz niespuszczania pana z oczu i spełnię to tak dobrze tutaj, jak na mieście, to zupełnie wszystko jedno. Nabity rewolwer trzymać będę za kurek.
— Do djabła! — pomyślał intendent, to człowiek z tego bębna!... ucieczka nie łatwa będzie!
I wyszedł z pokoju, a za nim mały Piotrek.
Spacer nie przeciągnął się długo. Po pół godzinie powrócili do restauracji i zasiedli zaraz do wieczerzy. Laurent zajadał z wielkim apetytem, ale pił bardzo umiarkowanie. Rozmowa nie szła jakoś. Zaledwie przemówili do siebie kilka nic nie znaczących wyrazów. Po jedzeniu i wypiciu kawy Laurent powiedział, że się pragnie położyć. Piotruś wprowadził go do pokoju, do którego wszedł z nim razem.
— Niech mi pan nie ma za złe — odezwał się — że ja pana pilnuję. Pan jesteś posłuszny swojemu panu, a ja swojego słucham.