Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/602

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu przez Fabrycjusza. Aby tego dokonać, potrzeba było wysiąść w Mantes pod jakim zmyślonym pozorem, bo od Mantes do Paryża było półtorej godziny jazdy i łatwo było powrócić przed nocą. Milczenie zaczęło dokuczać Laurentowi, który z natury był trochę gadułą.
— Co u licha tak siedzisz cicho w kącie i nie odzywasz się ani słówka? — zapytał Klaudjusza, — o czem tak myślisz zawzięcie?
— A o tem, co mi pan powiedział przed chwilą, o wolności, jaką nam nasz pan pozostawił.
— Patrzcie! patrzcie! możnaby sądzić, że cię to bardzo nęci....
— Doprawdy, że tak, i gdybym wiedział o tem przed wyjazdem...
— To co?
— Tobym był panu zaproponował, ażeby się w Mantes zatrzymać...
— Po co? — To wcale nie taka pociągająca miejscowość...
— To też. bylebyśmy przeszli tylko miasto, od którego o małą godzinkę drogi mieszka mój wuj, poczciwy bardzo człowiek, u którego zabawilibyśmy dzień jeden.
Uśmiech zarysował się na ustach Laurenta, a oczy mu zabłysły. Klaudjusz uprzedzał życzenia Fabrycjusza i sam dostarczał sposobności przedłużenia pobytu.
— A! — odezwał się intendent, udając jaknajlepiej potrafił obojętność — masz wuja w okolicy Mantes.
— Tak, panie Laurent, rodzony brat nieboszczyka mojego ojca...
— I sądzisz, że się nie przestraszy, gdy mu tak niespodzianie trzy osoby na kark spadną.
— Taki dzielny człowiek, jak mój wuj, nigdy się niczem nie przestrasza! Nie posiadałby się z radości, a ciotka... z dziesięć razy mi już pisała, żebym u nich zamieszkał, jeżeliby mi się podobało... Włościanie oni, ale mają ładne gospodarstwo i ładne stare luidory w pończosze... ludzie przytem bardzo uczynni, prawdziwe złote serca!... Co to