Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/578

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Muszę państwa pożegnać — odezwał się Fabrycjusz — mam dzisiaj dużo interesów do załatwienia... minuty mam policzone.
— A przyjedziesz wieczorem?
— Z wielką przykrością i tego muszę sobie odmówić.
— No to do widzenia... do jutra.
— Do jutra, kochana Paulo... do jutra, panowie...
Siostrzeniec bankiera miał się już oddalić, gdy miejscowy ogrodnik stanął przed rozmawiającymi.
— Przepraszam pana dyrektora i całą kompanję, mam powiedzieć dwa słowa.
— Słucham — odezwał się Grzegorz.
— Oto znalazłem przed chwilą w okrągłem przejściu... — I mówiąc to ogrodnik wyjął z kieszeni coś bardzo maleńkiego, starannie owiniętego w papier.
Fabrycjusz zmarszczył brwi, Paula ciekawie słuchała.
— Co takiego? zapytał Grzegorz pokażno.
Ogrodnik rozwinął papierek i pokazał mu na ręku brylant, najpiękniejszej wody.
— Ależ... — wykrzyknęła panna Baltus, zwracając się do Fabrycjusza — to kamień z pańskiego pierścionka!
Leclére był śmiertelnie blady. Odpowiedział jednakowoż na pozór zupełnie spokojnie:
— I ja tak myślę...
A wziąwszy brylant, przyłożył go do pierścionka i obsadził jak najłatwiej.
Grzegorz zdawał się być wielce zdziwionym.
— Znalazłeś ten kamień w okrągłem przejściu? — zapytał ogrodnika.
— Tak, panie dyrektorze, około amfiteatru — odpowiedział ogrodnik.
Po chwili zastanowienia Grzegorz zwrócił się do Fabrycjusza z zapytaniem:
— Czy miałeś pan na palcu pierścionek ten onegdaj, kiedyśmy razem chodzili?...
— Miałem... nie zdejmuję go nigdy... nawet przy myciu rąk...