Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/551

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jesteś pan tutaj jak u siebie — odrzekł doktór — i rozporządzaj się jak w domu... zrobi mi to wielką przyjemność.
Fabrycjusz uścisnął rękę Verniera. Grzegorz zaprowadził siostrzeńca bankiera w stronę pawilonu, w którym zajmował mieszkanie.
Nowy posiadacz nie zmienił nic w umeblowaniu, pozostałem po Rittnerze. Gabinet Frantza tak samo pozostawił dla siebie. Na to właśnie liczył Fabrycjusz. Grzegorz wprowadził gościa.
— Znajdziesz pan tutaj wszystko, co potrzebne do pisania: papier, koperty, lak... Dzwonek zawiadomi pana, że obiad oczekuje i zmusi do pospiechu.
— Dziękuję po tysiąc razy...
— Do widzenia miłego z panem.
Grzegorz opuścił Fabrycjusza, który pragnął, aby sam pozostał jak najprędzej.
Siostrzeniec bankiera poskoczył do drzwi, dla przekonania się, czy doktór odszedł istotnie.
— Kiedy kroki jego ucichły, oczy Lecléra zabłysły piekielną radością, a usta wykrzywiły się w złowrogim uśmiechu.
— Oj warjacie! — mruknął pod nosem, — przyszła chwila, że musisz zatrzymać się w swym dziele... Dosyć tych obaw!... Dosyć niepewności... Ja także chcę zasypiać spokojnie
Fabrycjusz wiedział o szafce, albo raczej o skrytce znajdującej się w ścianie gabinetu Rittnera. Przypuszczał nie bez racji, że jego wspólnik, odjeżdżajac gwałtownie, nie pomyślał objaśnić swojego następcy o tej kryjówce tajemniczej, że nie pomyślał również o zniszczeniu strasznych preparatów jakie posiadał.
Zbliżył się do ściany, na której wisiał duży obraz, przedstawiający wesołą scenę z osiemnastego wieku. Zdjął go. Nie znać było wcale, że tam się znajduje jaka kryjówka, tak szczelnie dopasowane były drzwiczki. Nacisnął maleńki niewidzialny prawie guziczek. Dało się słyszeć