Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/470

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Skądże to wnosisz?
— Z listu, jaki otrzymałem dzisiaj rano. Poleca mi sprzedać rzeczy, zapłacić komorne, a resztę jaka zostanie, zabrać dla siebie tytułem gratyfikacji.
— A! — odezwał się Grzegorz zawiedziony — a z jakiego kraju list jest datowany?
— Z Szwajcarji.
— Pan Jancelyn jest w Szwajcarji?
— Ładny to kraj podobno... — odrzekł stróż. — Ja, jak się pan domyśla, nie widziałem go nigdy w życiu, bo nie mam czasu na podróże...
— Od jak dawna pan Jancelyn u was mieszkał?
— Od trzech lat blisko.
— Dobrym był lokatorem?
— Śmietanka, panie!... Prawdziwa śmietanka... Komorne płacił regularnie, a porządny jak panienka. Wracał wprawdzie czasami trochę późno, to jest bardzo rano, ale przecież młodość musi szumieć!...
— A co robił pan Jancelyn?
— Jakto, co robił?
— Tak, jakie było jego zajęcie, fach?
— Bawił się tylko i używał przyjemności. Przypuszczam, że musiał pobierać rentę...
Młody doktor zrozumiał, że się niczego nie dowie, bo stróż sam nic nie wiedział.
— Dziękuję... — rzekł.
Grzegorz, wychodząc ze stancyjki stróża, spotkał się z jakimś młodym człowiekiem w grubej żałobie, wchodzącym w bramę. Usunął się, żeby go przepuścić, spojrzał nań i zdawało mu się, że go zna, że go gdzieś widział.
Nowo przybyły, którym był nie kto inny, tylko Fabrycjusz, zapytał tak samo jak i Grzegorz.
— Czy pan René Jancelyn jest w domu?
Doktor zadrżał, przystanął i nadstawił uszu.
Stróż taką samą dał odpowiedź, jak poprzednio.