Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy nic wujowi nie potrzeba?
— Starzec skinął głową potwierdzająco.
— No to pójdę sobie na pokład — oświadczył Fabrycjusz — ale powrócę wkrótce.
Schował książeczkę z czekami do walizki, zamknął ją starannie, schował klucz do kieszeni i wyszedł z kajuty, mówiąc sobie po cichu:
— Albo się bardzo mylę, albo też spadek po wuju niebawem zostanie otwarty.
Scena, jaką opisaliśmy powyżej, chwilowa owa mianowicie energja pana Delariviére, osłabiła go do najwyższego stopnia. Doktor Bardy przybył wieczorem, skonstatował bardzo znaczne pogorszenie w stanie chorego. Nie tracił jednak jeszcze nadziei. Jako też na drugi dzień rano gorączka się zmniejszyła, zapalenie wcale nie nastąpiło.
Doktor Bardy na serjo myślał już o uzdrowieniu pana Delariviére.
Fabrycjusz, dowiedziawszy się o tem, zadrżał cały, ale zanadto był dobrym komedjantem, ażeby nie umiał ukryć tego, co się w jego duszy działo.
Nadszedł wieczór. Pan Delariviére przepędził dzień stosunkowo spokojnie. Oddech coraz się stawał naturalniejszym, ból w lewym boku nie powiększał się wcale. Fabrycjusz był w jakiemś dziwnem usposobieniu. Od wczorajszego dnia ze sto razy powtórzył już sobie:
— Wuj jest stracony!...
Śmierć pana Delariviére miała mu dać w posiadanie kolosalną fortunę, którą już całą prawie posiadał w swoich rękach, a tu nagle doktor zniszczył najpiękniejsze jego marzenia, mówiąc:
— Bankier będzie żył... ja go ocalę!
Pan Bardy zdawał się być pewnym siebie, co obiecał, spełni zapewne.
— A więc, — myślał Fabrycjusz, — trzeba będzie skazać się znowu na uniżoność i posłuszeństwo, trzeba będzie jeszcze lepiej dopasować do twarzy maskę, która mnie dusi! Muszę