Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ogłuszyć pragnął, a potem zeszedł do kajuty i spać się położył. Nazajutrz równo ze dniem porwał się na nogi i blady, ze ściągniętą brwią, rozpoczął znowu przechadzkę. Dopiero, gdy wskazówka na zegarku pokazała godzinę ósmą, udał się do kajuty, zajmowanej przez pana Delariviére. Starzec obrócił głowę, żeby zobaczyć, kto przyszedł.
Fabrycjusz zbliżył się szybko do łóżka i zapytał:
— Jakże się wuj dzisiaj miewa?
— Obawiam się, czy nie daleko gorzej jak potrzeba... — odrzekł bankier głosem słabym, zaledwie zrozumiałym.
— Noc wuj przepędził nie dobrze?
— Prawie, że nie zamrużyłem oczu... Oddycham z wielką trudnością, a ten ból w lewym boku straszliwie mi dzisiaj dokucza.
— Ah! — wykrzyknął Fabrycjusz, — trzeba sprowadzić doktora, który jest na okręcie.
— Dobrze... chętnie go przyjmę... z pewnością mi ulży.
Fabrycjusz wyszedł z kajuty. Na schodach, prowadzących na pokład, spotkał kapitana Kerjola.
— Gdzie pan tak spieszysz? — zapytał.
— Po doktora.
— Czyż wuj zachorował?
— Nawet bardzo, okropnie jestem zmartwiony...
— A! do djabła!
Kapitan wydał rozkaz jednemu z majtków, a w dwie minuty potem doktor Bardy, stary praktyk, człowiek głębokiej nauki i wielkiej inteligencji, przyszedł do chorego z Fabrycjuszem. —
Popatrzył, wypytał się, obsłuchał i od razu wiedział, z jakiego rodzaju cierpieniem walczyć mu przyjdzie.
Choroba była istotnie bardzo groźną. Ex-bankier dostał zapalenia płuc.
Potrzeba było natychmiast położyć wizykatorję na bolącej części piersi. Doktor Bardy sam się tem zajął, sam przygotował także lekarstwo, które Fabrycjusz podjął się dawać wujowi co kwadrans, i odszedł.