Przepuścił Rittnera, zamknął z powrotem drzwi za sobą, zapalił zapałkę, wszedł pierwszy ostrożnie na zabłocone schody i zatrzymał się na drugim piętrze.
— No, gdzie idziemy na koniec?
— Do mnie! — odrzekł René tonem najnaturalniejszym w świecie.
Fałszerz wprowadził Rittnera do pokoju dosyć obszernego, ale bardzo niskiego. Okiennice wewnętrzne szczelnie zamykały okno.
— Mówmy cicho — odezwał się René — o tak późnej godzinie głos i przez mury przechodzi.
Zapalił świece, której słabe światło oświetliło kilka nędznych sprzętów, które sprowadził z ulicy Tournelles.
— Dla czego u djabła przeniosłeś się tutaj?... — zapytał Rittner.
— Po prostu, żeby zmylić agentów bezpieczeństwa, gdyby im przypadkiem przyszła chęć poszukiwać Landrineta...
— Rozumiem... rozsądna ostrożność, ale gdzie są twoje papiery, prasy i inne narzędzia?...
— Wszystko przed kilku dniami wysłałem frachtem do Genewy..
— Więc do Szwajcarji usunąć się zamyślasz?
— Prawdopodobnie tak...
— Skoro jednak nie masz już narzędzi, jakże będziesz mógł zregulować moje paszporty?
— Nie obawiaj się o to wcale... Jestem człowiekiem pomysłowym...
René Jancelyn otworzył szafę orzechową i wyjął z niej worek z czarnej skóry, powycierany ze wszystkich stron.
— Tutaj jest wszystko, co potrzeba... — odrzekł z uśmiechem...
Nacisnął niewidoczną sprężynę i odkrył dno podwójne, głębokości sześć lub siedem centymetrów.
W tem podwójnem dnie, którego przy najlepszem oglądaniu worka nie możnaby się domyśleć, znajdowały się