Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/385

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W tej chwili jakiś młody człowiek przebił się przez tłum, jaki się zebrał na drodze, prowadzącej do palącego się domu, i zaczął wołać z nieopisanem w głosie przerażeniem:
— Matylda! gdzie jest Matylda?
— Jeżeli to o tej pani pan mówisz, oto jest — odrzekł Klaudjusz Marteau.
Głowa zemdlonej spoczywała na ramieniu marynarza, Paweł de Langenois, zobaczywszy śmiertelną bladość młodej kobiety, zachwiał się i zbladł śmiertelnie.
— Nie żyje! Nie żyje! — powtarzał.
— Żyje, proszę pana — odrzekł Klaudjusz — zemdlona tylko...
— Czy pewnym pan tego jesteś?
— Najpewniejszym!... młoda pani nie ma nawet zadraśnięcia!... Wynieśmy ją tylko z tego tłumu, gdzie się można udusić, a niedługo przyjdzie do siebie...
Ciekawi rozstąpili się przed odważnym wybawcą, który mógł nareszcie wydostać się za sztachety. Paweł de Langenois poszedł za nim. Stracił głowę zupełnie.
— Gdzie ją zanieść — powtórzył — gdzie jej udzielić potrzebnej pomocy?
— To nie będzie trudno — odpowiedział Klaudjusz Marteau. — Jeżeli pan chce pójść ze mną, umieścimy biedną panią w pewnem miejscu.
— Gdzie?
— U moich państwa... tu zaraz obok. Państwo są w dalekiej podróży... więc nikomu nie przeszkodzi. Zgadza się pan?
— Z wdzięcznością. Idź, ja pójdę za tobą...
Klaudjusz Marteau był siły tak nadzwyczajnej, że młoda kobieta, którą niósł na swych rękach, wydawała mu się lekką jak piórko i wcale też z nią nie zwalniał biegu. Najwyżej o czterysta lub pięćset kroków widać było posiadłość pana Delariviére, bankiera. Na wpół drogi, na bulwarze Sekwany, marynarz spotkał Laurenta, podążającego w stronę pożaru. Opowiedział mu co zaszło i zakończył temi słowy:
— Dawaj pan pokój dla tej pani, panie Laurent...