Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dobre moje dzieci — odrzekł bankier — jestem zatem zupełnie spokojny. Jakże tam stoimy w Neuilly? — zapytał.
— Wszystko idzie jak najlepiej, kochany wuju. Myślę, że jutro będziecie zdziwieni oboje tem, co się dało zrobić w tak krótkim czasie.
— Więc nasza instalacja nastąpi jutro napewno.
— Tak jest, wuju.
— O której godzinie?
— Po południu. Zjemy śniadanie w Paryżu, ale obiad już w Neuilly.
— We dwa dni urządzisz zatem cały dom! — wykrzyknął pan Delariviére uradowany. — Czyś czarnoksiężnik, czy co?
— Niech wuj o nic nie pyta. Zobaczymy. Dopiero się będę cieszył waszem zdziwieniem.
— Jesteś doprawdy, mój Fabrycjuszu, nieocenionym siostrzeńcem.
Pan Delariviére wzruszony, uścisnął rękę nędznego oszusta, który, obsypany dobrodziejstwami, myślał tylko o zdradzie.
Wybiła siódma i służący przyszedł oznajmić, że obiad podano w małym saloniku.
Po obiedzie Fabrycjusz, zmęczony całodzienną pracą, pożegnał wuja i udał się prosto do swego mieszkania na ulicy Clichy.
W chwili gdy wchodził do pokoju, podał mu służący list zapieczętowany przez ministerjum marynarki, a zawierający potrzebne mu notatki co do Klaudjusza Marteau.
Fabrycjusz położył się zaraz i spał smacznie do ósmej rana. Obudził się zupełnie wypoczęty, a ubrawszy się szybko, poszedł do hotelu na śniadanie.
Po śniadaniu o pierwszej godzinie udali się wszyscy do willi w Neuilly.
Laurent przyjął ich we fraku i białym krawacie. Salony urządzone były gustownie i z wszelkim przepychem. Pan Delariviére dziękował Fabrycjuszowi za zajęcie się wszystkiem, ściskając mu ręce serdecznie.