Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Usłyszawszy zdanie „Zdaje mi się, że uleczenie jest możebne“, starzec zerwał się z krzesła na równe nogi.
— O! panie! uzdrów ją! — zawołał wzruszony. — Przywróć rozum jej, mnie biednemu powróć życie, a wszelkie dowody mojej wdzięczności będą niczem wobec tego, co dla mnie uczynisz!
Pan Delariviére, rzekłszy to, objął Joannę i przycisnął do serca.
Biedna kobieta i przy tym gorącym uścisku tak samo pozostała nieczułą, martwą i zimną jak statua.
— Ostrożnie! szanowny panie! — zawołał nagle doktor — nastąpi zaraz kryzys.
Starzec cofnął się w tej chwili.
Joanna powstała zwolna. Błędne jej spojrzenie przybrało wyraz przerażającego osłupienia. Wyciągnęła prawą rękę ku ścianie, jakby wskazywała jakiś przedmiot dla niej tylko widzialny. Twarz jej stawała się coraz straszniejsza, tyle w niej było przerażenia, osłupienia.
Frantz Rittner śledził każde poruszenie chorej z ciekawą chciwością.
Joanna pochyliła głowę w tę stronę, gdzie było okno, jakby przysłuchiwała się czemuś.
— Sza... — odezwała się cichutko, szeptem prawie, ale stopniowo głos jej stawał się coraz silniejszym, coraz dobitniejszym, coraz więcej przejmującym. — Cicho! czy słyszycie?.. To uderzenia młotków, zbijających gilotynę... Słuchajcie... Słuchajcie, jaki to hałas... To tłumy tak oddychają pod tem oknem... To odgłos kół... to wóz nadjeżdżający, w którym wiozą skazanego... Wysiada... wstępuje na stopnie... Jest już na szafocie!... Zróbcie mi miejsce... odsłońcie roletę... otwórzcie okno... Ja chcę zobaczyć...
Nieszczęśliwa kobieta umilkła. Była zmęczona, pierś się jej podnosiła nierówno, gwałtownie. Blada coraz bardziej, na skronie wystąpiły krople potu pod najeżonemi blond włosami.
— Nie widzę dobrze... — odezwała się znowu. — Ksiądz zasłania mi twarz jego... Boże wielki... Czyż to był on!...