Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Matko — odrzekł młody człowiek — przeczuwam jakieś nieszczęście!...
— Dla siebie?
— Nie, ale dla osoby, która mnie bardzo obchodzi...
— co chcesz przez to powiedzieć?... o kim mówisz?
— O matce tej, którą kocham...
— Niedobrze cię rozumiem, ale mnie przestraszasz! Wytłomacz się jaśniej, kochane dziecko.
— Pozostawiłem w Melun, na drodze znacznego polepszenia, chorą panią Delariviére, której córkę uwielbiam... I nie wiem co takiego, ale mi się koniecznie zdaje, że moja nieobecność stała się dla biednej kobiety fatalną.
— Obawy to, które nie mają żadnej zapewne podstawy.
— Chciałbym, żeby tak było, kochana matko, ale mimo całej woli... żebyś wiedziała, co ja cierpię! Gdzie jest ojciec?
— W ogrodzie.
— Pójdę się z nim pożegnać, bo dziś jeszcze muszę odwiedzić moich klientów w Melun.
Architekt zdrów zupełnie, siedział w ocienionej dzikiem winem altanie i coś czytał głośno.
— Więc dzisiaj już nas opuszczasz — powiedział architekt, gdy Grzegorz się doń zbliżył.
— Muszę mój ojcze... wzywają mnie obowiązki. Zupełnie o ciebie uspokojony, nie mam prawa zapominać, że inni potrzebują mojej pomocy.
Ucałowawszy twarz i ręce ojca, matkę przycisnął do serca i spiesznym krokiem ruszył drogą ku Charenton.
Było trzy kwadranse na piątą, gdy wchodził na dworzec. Otworzono właśnie kasę.
Grzegorz kupił bilet do Melun i czekał. Dał się słyszeć świst lokomotywy, pociąg idący z Paryża zatrzymał się na stacji. Grzegorz wsiadł do przedziału pierwszej klasy i w godzinę przybył do Melun, zaniepokojony coraz bardziej, z głową palącą.
— Pójdę prędzej, aniżeli dojadę omnibysem — pomyślał, oddając bilet kontrolerowi. — Zresztą potrzebuję ruchu.