Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No! — zawołał po pierwszem powitaniu. — Co się tu stało moja mamo? Od chwili gdy odebrałem depeszę, prawie że nie żyję... Jakże tu u was!.. Czy jest jakie niebezpieczeństwo?
— Było, kochane dziecię, i to nawet bardzo groźne. Musiałam cię zawiadomić, bo nie można było zwlekać. Wezwałam doktora z Saint Maude. Zrobił, co było potrzeba i teraz wszelka obawa minęła...
Grzegorz odetchnął swobodniej.
— Dzięki Bogu! — szepnął — więc uściskaj mnie raz jeszcze za tę wiadomość, mamusiu! Gdybyś wiedziała, jak mnie to ucieszyło prawdziwie...
A wycałowawszy serdecznie matkę, zapytał:
— Cóż było jednakże naszemu biednemu ojcu?...
— Uderzenie na mózg.
— Odgadłem to i strasznie byłem niespokojny.
Rozmowa prowadzona była w przedsionku.
— No chodź, mój drogi, bo ojciec cię oczekuje — odezwała się matka. Wie, żem telegrafowała. Ucieszy się, gdy cię zobaczy.
— Czy nie jest sennym?
— Nie.
— To znak bardzo dobry.
— O, pan Chanteloup dobrze się nim zaopiekował. Muszę mu oddać tę sprawiedliwość, wiem naprzód, że pochwalisz wszystko, co przedsiębrał. Ojciec nie ma już zupełnie gorączki, jest zupełnie spokojny i dosyć wesoły.
Dał się słyszeć głos pana Vernier i to dosyć raźny.
— Kto to dzwonił, Małgorzato, i z kim rozmawiasz tak długo.
— Z synem twoim, drogi ojcze — odpowiedział Grzegorz.
Chory posłyszawszy ten znany sobie głos, uniósł się na łóżku i wyciągnął ręce, syn rzucił się w jego objęcia. Przez parę sekund dwaj ci ludzie mieniali swoje pocałunki i łzy.
Grzegorz pierwszy odzyskał krew zimną.
— No, no, kochany ojcze, nie jesteśmy przecie dziećmi, ażebyśmy tak płakać mieli. Prawda, że to z radości i że