Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ręka hrabiego drżała bardzo silnie. Widocznie zaczęło go ogarniać wzruszenie. Blanka odrzuciwszy w tył piękną swą głowę, mierzyła go od stóp do głów.
Oczy Pawła, płonęły teraz jak dwa żarzące węgle.
Więc był jeszcze człowiek w tem kościotrupie!
— Czy zadowolonym jesteś z widzenia mnie? — mówiła dalej hrabina.
— Szczęśliwym, chcesz powiedzieć! Tak jest... Ale dlaczego tak długo kazałaś czekać na siebie? Dlaczego?
— Mówiono mi — odparła Blanka — że nieżyczyłeś sobie mojej obecności...
— Kto to powiedział, ten kłamał... Owszem, przywoływałem cię częstokroć... Czekałem... Spodziewałem się... Nareszcie dziś zjawiłaś się tutaj!...
I Paweł westchnął głęboko na znak niezmiernej radości.
Pani de Nancey zrozumiała, że dawna jej potęga wraca. Postanowiła iść prosto do celu. Bo i pocóż tracić czas nadaremno w obec roztrojonego do tego stopnia umysłu. Należało kończyć prędzej.
— Odtąd częściej tu zaglądać będę... — rzekła. — Tak, częściej... co dzień, jeżeli tylko prawda, że istotnie kochasz mnie jeszcze...
— Wątpisz o tem?...
— Tak jest...
— To źle... trzeba wierzyć...
— Człowiek, który kocha, a który jest bogaty, nie pozwoliłby na to aby żona jego cierpiała nędzę...
— Nie rozumiem...
— Pawle ja jestem biedna... Żyć możesz dłużej