Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rozdzierający krzyk Alicyi, przeszył mu serce jak ostrze noża, poczem nastąpiła grobowa cisza.
Pan de Nancey powstał i pobiegł do łóżka.
Młoda dziewczyna rozciągnięta w przerażającej bezwładności i bielsza niż poduszki, na których spoczywała jej głowa, zdawała się być już martwą.
Oczy nie miały spojrzenia, a połowa ich źrenic znikała pod przymkniętemi powiekami.
Pomimo światła umieszczonego na nocnym stoliczku, niepodobna było dopatrzeć, czy choć najlżejszy oddech podnosił jej piersi.
Paweł stanął jak wryty, poczem zachwiał się tracąc znowu głowę.
— Doktorze!... — zawołał zmienionym głosem — a nie śmiąc dokończyć pytania urwał nagle.
— Urodziła nieżywe dziecię... — szepnął doktór...
— A... a... a matka? — jąkał pan de Nancey.
— Bądź pan mężczyzną, panie hrabio. Bądź silnym.
— Wielki Boże! Przerażasz mnie pan. Alicya umarła?
— Jeszcze nie...
— Jeszcze nie!... — powtórzył Paweł, którego twarz straszny wyraz przybrała, podczas gdy usta wymawiały te smutne wyrazy: — Więc umrze!...
— Chyba Stwórca cud ześle...
— Zatem nie ma żadnej nadziei?
— Nie, panie hrabio, żadnej nadziei!...
— Ale nie opuścisz jej pan przecie?
— Pozostanę do końca...
Doktór F... usunął się w kąt pokoju gdzie pod ciężarem znużenia, usiadł.