Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Alicya patrzyła nań ze zdziwieniem. — Zdawała się czytać na twarzy hrabiego zwiastowanie szczęśliwego zdarzenia; obawiała się jednak, czy nie jest w błędzie.
— Drogi Pawle — zapytała nareszcie — co tobie? — Kiedy odchodziłeś ztąd, nie taki byłeś... Czy z dobrą przychodzisz nowiną?
— Najdroższa moja — szepnął Paweł głosem bardzo cichym i czułym. — Pozwól powiedzieć sobie, iż jesteś istotą najdoskonalszą i najmilszą, jakiej Bóg pozwolił zstąpić z Niebios i zamieszkać ziemię. Masz postać anioła i takąż duszę. Zapominając o sobie, myślisz tylko o mnie i ukrywasz cierpnienia swoje byle tylko nie zasmucać mnie!..
Odważna, zrezygnowana, tkliwa, nie żalisz się nigdy, cierpisz zatem podwójnie, ukrywając swe cierpienia! Czy jednak silna w zmartwieniu, potrafisz pozostać silną pod wpływem radości?..
— Tak... oh! tak... będę silną! — krzyknęła gorączkowo Alicya. — Nie obawiaj się niczego... mów... mów prędko... słucham...
— Przypominasz sobie, aniele o co pytałaś mnie przed dwoma godzinami?..
— Pytałam się, czy prędko żoną twą zostanę?.. Czy o tem mówisz, Pawle?..
— Pytałaś, droga Alicyo, czy dziecię, które za cztery miesiące ma ujrzeć światło dzienne, będzie miało prawo do mojego nazwiska...
— A ty nie odpowiedziałeś mi na to! rzekła młoda dziewczyna, której spojrzenie utkwione w twarzy Pawła, probowało wyczytać to, co się działo w głębi duszy.
— Za to odpowiem ci teraz...