Strona:PL Wolter-Kandyd.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Istnieją wszakże i dobre strony, rzekł Kandyd. — Może, odparł Marcin, ale ja ich nie znam“.
Wśród tej dysputy, dał się słyszeć huk armatni. Huk ten wzmagał się z minuty na minutę. Każdy chwyta za lunetę. Ukazują się w oddaleniu około trzech mil dwa walczące z sobą statki: wiatr przypędził je tak blisko, iż pasażerowie francuskiego okrętu mieli przyjemność oglądania walki jak na dłoni. Wreszcie, jeden ze statków wsunął drugiemu pocisk tak nisko i tak celny, że go zatopił. Kandyd i Marcin ujrzeli wyraźnie na pokładzie setkę osób skazanych na pewną śmierć; biedacy wznosili ręce do nieba i wydawali straszliwe krzyki: w jednej chwili wszystko znikło.
„Masz pan, rzekł Marcin, oto jak ludzie obchodzą się z sobą wzajem. — To prawda, rzekł Kandyd, jest coś djabelskiego w tej sprawie“. Tak mówiąc, spostrzegł jakiś przedmiot żywo-czerwonego koloru, pływający koło statku. Spuszczono szalupę, aby zobaczyć co to takiego; był to jeden z eldoradzkich baranów. Kandyd uczuł większą radość odnajdując tego barana, niż doznał strapienia niegdyś, straciwszy ich setkę obładowaną wszystkiemi skarbami Eldorado.
Francuski kapitan poznał niebawem, że kapitanem zwycięskiego okrętu był hiszpan, kapitanem zaś okrętu zatopionego pirata holenderski, ten sam który okradł Kandyda. Olbrzymie bogactwa, które sobie przywłaszczył zbrodniarz, znalazły, wraz z nim, grób na dnie morza; tylko jeden baran ocalał. „Widzisz, rzekł Kandyd do Marcina, iż zbrodnia bywa niekiedy ukarana; opryszek znalazł los na który zasługiwał. — Tak, odparł Marcin, ale trzebaż było, aby podróżni jadący na statku zginęli również? Bóg ukarał tego hultaja, djabeł zatopił resztę“.
Tymczasem statek francuski i hiszpański płynęły swoją drogą, Kandyd zaś wiódł dalej rozprawy z Marcinem. Dysputowali tak przez dwa tygodnie jednym ciągiem, i, po upływie dwóch tygodni, byli wciąż w tym samym punkcie. Ale, ostatecznie, nagadali się,