Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na dziś dosyć, ale do jutra nie wystarczy, a ja dopiero jutro spać pójdę. Wina!
— Zdrowie naszego przezacnego pana a pana Oldermana Bonara z Ingermanlandu!
— Przezdrowie! — powtórzyli Folchard i Otbert, trącając się w kielichy.
— Teraz już jestem kontent rzekł kuternoga — teraz mogę spać spokojnie na oba uszy. Prawda, Otbercie? — dorzucił, kiwając i mrugając doń w dziwny sposób.
— Prawda, prawda, ale już wyjdźmy, bo godzina się zbliża. Patrz, już się rozchodzą wszyscy. Sługa miejski uderzył trzy razy we drzwi. Pora.
Kuternoga, podcięty dobrze, dał się wyprowadzić z izby.
Gdy wszyscy trzej znaleźli się na ulicy, Otbert pożegnał Folcharda, coś mu mówiąc, żeby kuternoga nie Usłyszał, potem wrócił da tego ostatniego i udali się obaj ku rynkowi.
— Cóż ty myślisz, żem pijany? — rzekł Pater-noster-macher, prostując się i patrząc bystro w oczy Otbertowi.
— Pocóż to udawanie?
— Po co? po co? Niech nas mają ludzie za niedołęgów, a my przecież wiemy, jak trawa rośnie... Teraz, do roboty!
I szli przez Bracką, potem skręcili ku Dominikanom, oglądając się poza, siebie, czy ich kto nie szpieguje.
Przy świetle lampy, co płonęła u drzwi dominikańskiego kościoła, spostrzegli postać klęczącą w modlitwie głębokiej.
— Ot, głupiec, który nie umie używać darów bożych — rzekł filozoficznie kuternoga.
Otbert przeżegnał się pobożnie i westchnął z głębi piersi, mówiąc cicho: