Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

masy podłości, samolubstwa i niewdzięczności. Nędznicy, modląc się nawet grzeszą, gdyż tak są zakamieniali, że samemu bóstwu za światło słoneczne i czyste powietrze dziękczynienia złożyć nie potrafią.
Jeszcze był pogrążony w tych smutnych myślach, gdy usłyszał za ogrodem uderzenie końskiego kopyta i czysty głos basowy słodko wzywający Halberta. W téj saméj chwili, duży ogar przeskoczył ogrodzenie pustelnika. Myśliwym tych okolic dobrze wiadomo, że postać i trop kóz, prawie są te same co zwierzyny, tak dalece, że najwprawniejsze charty czasem się na nie rzucają. Pies natychmiast jedną z kóz Karła porwał, rzucił na ziemię i udusił tak nagle, że Halbert zeskakujący z konia dla ocalenia jéj, nie był w stanie wyrwać psu kozy wprzód, aż była zabitą. Karzeł miał kilka chwil oczy wlepione na skurczające się poruszenia umierającego ulubieńca, aż póki biedne zwierzę wyciągając nogi, ostatniego tchu nie wyzionęło. Wpadł potém Karzeł w popędliwą zajadłość; dobył długiego ostrego puginału z pod sukni, chcąc go cisnąć na psa, gdy Halbert, który się domyślił tego zamiaru, przyskoczył i wstrzymując rękę jego, — zawołał: — Daj pokój psu, nie zabijaj go!
Karła złość wywarła się teraz na Halberta, i raptownem natężeniem siły, jakiéj się Halbert nie spodziewał po takiéj postaci; wywinąwszy ręką, przyłożył koniec puginału do piersi jego. Wszystko to było dziełem jednéj chwili, a wściekły pustelnik byłby swoję zemstę zaspokoił, i utopiłby puginał w sercu Halberta, gdyby nagłe wewnętrzne wzruszenie nie kazało mu cisnąć broni daleko od siebie.
— Nie, — zawołał, — widząc, że się samowolnie pozbawił środków dogodzenia swojemu gniewowi, — nie... jeszcze raz nie...