Przejdź do zawartości

Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

igłę. Rysy jej wyciągnęły się i pobladły w tym krótkim przeciągu czasu, a jednak młodość ma tak niewyczerpaną siłę, ma wdzięk tak nieprzeparty, że mimo to była piękniejszą może jeszcze niż dawniej. Wzrok nabrał głębokości, promieniał cierpieniem. Skromna płócienkowa suknia obciskała jej ramiona i uwydatniała kształty; włosy skręcone niedbale w bogatych zwojach piętrzyły się nad karkiem, którego delikatne zarysy mszyły się złotym puszkiem przy poroście włosów, w promieniach zachodzącego słońca. Malarz byłby się zapatrzył na tę postać wdzięcznie pochyloną nad pracą, oświeconą różowemi blaskami zachodu; ale ona snać nie pomyślała wcale o piękności swojej — nie było na ścianie nawet lusterka, w któreby mogła rzucić przelotne spojrzenie.
Zastukano do drzwi.
— Kto tam? — zapytała niespokojnie.
— To ja panienko, ja Franciszek — odezwał się znajomy głos stróża.
Otworzyła mu. Wszedł niosąc jej skromny obiad, który postawił na stole.
— Dziękuję wam Franciszku — wyrzekła, — czy nie przysłano dla mnie pudełka z robotą z magazynu?
— Nie panienko, tylko tę oto karteczkę.
Cecylja rozwinęła ją z gorączkowym pośpiechem. Odbierano jej robotę — nie była więcej potrzebną. Załamała ręce z rozpaczą. Zdarzało jej się to już