Przejdź do zawartości

Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

służąca nawet nie przygotowywała ubioru, nie odebrawszy w tym względzie żadnego rozkazu. Amelja była w ogrodzie. Z oburzeniem nie do wypowiedzenia hrabina udała się za nią, i na żwirowanych ulicach zaszeleściał gwałtownie długi ogon jej jedwabnej sukni.
Amelja siedziała na tej samej marmurowej ławce, gdzie przed laty ostatni raz widziała Kiljana; z głową ukrytą w dłoniach, zatopiona w marzeniach przeszłości, zapominała o rzeczywistym świecie. Ah! gdyby jej kto powrócił tę chwilę, gdyby on znów tak jak kiedyś stanął przed nią, gdyby znów wymówił to słowo: „kocham“, odtrącone tak niebacznie! — dałaby resztę życia za tę jedną chwilę. Czemuż była tak szaloną, iż stłumiła wówczas bicie swego serca, nakazała milczenie uczuciom? — Czemuż tak doskonale odegrała rolę, jaką na nią nakładały pojęcia świata, iż samą siebie potrafiła oszukać? A teraz to już nie mogło wrócić — nigdy, nigdy, nigdy! Słowo to rozbrzmiewało w jej duchu jak echo żałobne.
Hrabina stała chwilę naprzeciw córki nie spostrzeżona od niej, z osłupieniem przyglądając się jej postaci znękanej; ale nie było w niej znać najmniejszego współczucia.
— Ameljo, wyrzekła w końcu cierpkim głosem — Ameljo, au nom du ciel, o czemże myślisz dzisiaj!