Przejdź do zawartości

Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znają próby życia, i stawić im potrafią pogodne czoło.
Spoglądali na siebie, a niebo zachwytów było w ich źrenicach. Namiętne oko Kiljana pałało, ale nie było w niem ślepego szału, jaki chwila zapala i chwila zagasić może. Nie, to było najwyższe, trwałe, rozumne upojenie, do jakiego człowiek ma prawo, a którego tylko wybrane natury dosięgnąć mogą. Duch jego ogarniał jej ducha, serce topiło się z sercem. Czuł się zdolnym prowadzić ją niezachwianie wśród cierni i głogów życia, bez rozpaczy w złej chwili, bez upadku w pomyślnej. Szczęśliwy nawet wśród bolu, bo w jej uśmiechu czerpał siłę, męztwo i osłodę. A ona patrzyła na niego i zapominała istności własnej. Szczęście jego było jej szczęściem, chwała jego jej chwalą, i życie jej życiem.
I cóż znaczyć mógł dla nich świat, ludzie, poniesione krzywdy, czyhające nieprzyjaciół oczy, nikczemne poszepty nienawiści, zdrada, fałsz i podłość opasujące ich zewsząd? To wszystko dosięgnąć ich nie mogło. Nienawiść stawała się bezsilną. Świat mógł się sprzysiądz przeciwko nim, dni ich zaprawić goryczą, — ale nie odebrać im wiary w siebie, ani pokonać tej świętej dumy miłości — jaką płonęli wzajem, ani zachwiać szczęścia przepełniającego im piersi.