Przejdź do zawartości

Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To już bardzo dawno — rzekł po długim namyśle, nie dając mi odpowiedzi wyraźnej; i znów rozwodzić zaczął urzędowe żale, jakby chcąc przerwać dalsze badania.
W tej chwili niecierpliwiły mnie one, czułem w nich fałsz jakiś; zresztą w obec mojej boleści, która nie miała słów ni łez, każden głośny objaw żalu zdawał mi się świętokradztwem. Wahałem się czy pytać dalej, ale nie miałem nic do stracenia; a kto wie, jakie światło odpowiedź jego rzucić mogła w mój umysł.
— Czy znałeś matkę moją — mówiłem, patrząc w oczy jego unikające moich.
— Ja nie wiem — wybełkotał niewyraźnie.
— Jakto nie wiesz? czy znałeś matkę moją?
— Ja nic nie wiem o pani hrabinie — odparł jąkając się; nie słyszałem o niej nigdy.
Odszedłem nie pytając więcej. Wróciłem jeszcze do siebie. Ze wszystkich rzeczy, które przecież były moją wyłączną własnością, wziąłem tylko portret ojca, pędzla Ary Scheffera, przed kilku laty malowany w Paryżu, i kilka drobnych po nim pamiątek. Kończyłem właśnie ostatnie przygotowania moje, bo nie chciałem niczyjej pomocy, gdy zastukano do drzwi nieśmiało. Serce uderzyło mi gwałtownie w piersi; nie wszystkich jeszcze pożegnałem w tym domu, nie wszystkie pogrzebałem nadzieje.