Przejdź do zawartości

Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem zobaczyć jaką twarz kochaną, uścisnąć dłoń przyjazną, zahaczyć się o coś sercem, chociażby o tę trumnę, którą grzebać miano, bo jakiś dreszcz mroźny ściskał mi piersi.
Spotkałem orszak żałobny wychodzący z kościoła, i przyłączyłem się do niego. Było tam wszystko na co świat zdobyć się może, by otoczyć okazałością ten ostatni pochód człowieka. Ośm koni ciągnęło wóz żałobny poprzedzony niezliczonym szeregiem księży; dym pochodni ćmił światło dzienne, żałobne pieśni zmięszane z odgłosem dzwonów, głuszyły wszystko. Stryj mój, w grubej żałobie, wraz z Wilhelmem szedł tuż za ciałem. Zbliżyłem się — spostrzegł mnie, bo jego kose oczy biegały nieustannie wkoło z widocznym niepokojem. Napróżno stroił twarz w wyraz boleści, wzrok zdradzał go. Spostrzegł mnie, i licom jego nagle zabrakło krwi; zachwiał się i wsparł na ramieniu syna. To trwało zaledwie mgnienie oka; obecni pomyśleli pewno, że żal po bracie zwyciężał siły jego. Ale po chwili odzyskał panowanie nad sobą; krwisty rumieniec oblał mu czoło, i nie zatrzymując się, wyminął mnie jakby obcego człowieka stojącego mu na drodze; a w przelotnem spojrzeniu które mi rzucił, było zdziwienie, wstręt, trwoga, i nawet coś, co chciało być pogardą. Potem szedł dalej, niby nie zważając na obecność moją; tylko gromnica drżała mu w ręku.