Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szaleńcem. Byłem doprawdy szaleńcem! po raz pierwszy ujrzałem oblicze nieszczęścia. Odtąd miałem widywać je codzień.
W tej pierwszej chwili buntowałem się przeciw złemu, które mnie spotykało; nie mogłem znieść tej myśli żem stracił ojca, nie odebrawszy nawet pożegnalnego uścisku ni błogosławieństwa jego.
Jak długo zostawałem w stanie nawpół obłąkania nawpół bezczucia? nie umiałem zrazu zdać sobie sprawy.
Kiedym po raz pierwszy spojrzał wkoło przytomnem okiem, leżałem w łóżku w moim sypialnym pokoju; ale na próżno szukałem obok siebie przyjaznych twarzy, które dawniej przy lada słabości, otaczały mnie z taką troskliwością. Nie było ni stryja, ni stryjenki, ni Amelji, ni Wilhelma nawet. Dzwoniłem, nie przyszedł nikt; wołałem, nie odpowiadał mi głos żaden. Byłem opuszczony, zapomniany, ja na którego skinienie zbiegał się dawniej dom cały. Co to znaczyło? pojąć nie mogłem.
Nareszcie drzwi mego pokoju skrzypnęły lekko, i ukazała się w nich główka Andzi, dziesięcioletniej córki zaufanego kamerdynera ojca mego, którą ja bardzo lubiłem i często darzyłem cukierkami. Widząc że miałem oczy otwarte, dziewczynka wsunęła się do pokoju.
— Czy pan nie potrzebuje czego? — spytała.