Strona:PL W klatce.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wpatrywał się w zmęczoną twarz i złamaną upokorzeniem postać kobiety, którą kochał, tém więcéj wzrok jego stawał się pełnym miłości i spółczucia. Nareszcie błysnęła w nim energia silnego postanowienia. Zbliżył się o kilka kroków i, stanąwszy przed Klotyldą, rzekł:
— Wszystko, coś mi powiedziała, Klotyldo, przeczuwałem, a raczéj domyśliłem się wszystkiego ze strasznych słów księdza i matki jego, rzuconych wczoraj na ciebie. Nie taję przed tobą, że w pojęciu mojém winna jesteś śmierci człowieka tego i nieszczęścia jego matki. Myślałem nad tém długo; dziś jeszcze, gdym w śmiertelnym niepokoju oczekiwał chwili ujrzenia ciebie, badałem się ściśle i czuję, iż, mimo to wszystko, kocham cię jak dawniéj i, w miarę nieszczęścia twego, miłość potęguje się we mnie. Klotyldo! Bóg ci przebaczy, jam ci już przebaczył... Raz jeszcze uległaś popędowi wrażenia, będzie to raz ostatni. Ze wszystkiemi skarbami twéj duszy możesz jeszcze zostać zacną i czystą, cnotami zmazać winy, a nawet zbrodnie przeszłości. Ja podaję ci dłoń pomocy... przyjm ją i bądź moją, jak być miałaś... Na mojéj kochającéj cię piersi spłaczesz łzy grzechów; uwiozę cię ztąd... wspierać cię będę... upaść ci nie dam...
Wyciągnął ku niéj ręce i chciał ją pociągnąć ku sobie.
Ale Klotylda szybkim ruchem usunęła się od niego i twarz obu dłońmi zakryła.