Strona:PL W klatce.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cyan na gniadoszu swoim wyjeżdżał z miasteczka drogą ku Jodłowéj.
Matka Lucyana, sama nie wiedząc o tém, dolała, według przysłowia, oliwy do ognia. Bo taką jest nieubłagana logika namiętności, że dopóki nie otrzyma przedmiotu swych pragnień, niéma dla niéj spokoju, niéma stagnacyi. Coraz silniejsza i bardziéj gwałtowna, wzrasta, aż dojdzie do swego kulminacyjnego punktu. Wtedy lada słowo, lada drobnostka potęguje ją tak, że pierś ludzka staje się dla niéj za ciasną i musi objawić się wtedy na zewnątrz, jak długo w wulkanie wrzący podziemnie ogień. Miłość Lucyana dla Klotyldy szybko dążyła do kulminacyjnego punktu, popchnęły ją doń słowa matki.
Kiedy młody doktor zatrzymał w Jodłowéj spienionego konia pod gankiem, słońce miało się ku zachodowi. Spotkawszy Ignacego, Lucyan zapytał go o panią Warską, a otrzymawszy odpowiedź, iż „pani jest w swoim gabinecie”, szybko przebiegł salony. W gabinecie nikogo nie znalazł i wyszedł na ganek.
Pod cieniem jednego z rozłożystych drzew mirtowych, na szlezongu, okrytym ponsowym aksamitem, leżała Klotylda. Oczy miała zamknięte, a wpół otwarte usta; długie rzęsy rzucały cień na lekko zarumienioną twarz; wkoło ust krążył uśmiech. Z za przezroczystéj białéj koronki widać było, jak pierś jéj podnosiła się zwolna i spokojnie; jedném ramieniem, z którego się osunął szeroki koronkowy rękaw, oto-