Strona:PL W klatce.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mamo! mamo! — zawołała dziewczyna do towarzyszącéj doktorowi matki, a gdy pani Grodzicka zbliżyła się do niéj, rzekła:
— Niech się mama nachyli, coś powiem do uszka.
Nachyliła się pani Grodzicka, a dziecię szepnęło:
— Wié mama, że jak pan Lucyan przyjdzie do mnie, to mi zaraz i bez lekarstwa nawet lepiéj.
— Niech mu Pan Bóg błogosławi, moje dziecko — odrzekła matka. — Biédna dziecina, wygód nie ma takich, jakich potrzeba — smutnie, kiwając głową, mówiła daléj do doktora pani Grodzicka. — Kiedyś bywało inaczéj: żeby tak naprzykład w Wólce zachorowała, zaraz-bym ją do mego budoaru przeniosła, a tam, mój panie Lucyanie, i sufit był wysoki, i okna duże, światłe, to zaraz-by dziecku zdrowiéj było, niż w téj ciupie. Ach, biéda, mój panie Lucyanie, biéda!...
Jakby w odpowiedź na to westchnienie podupadłéj sędziny, w sieniach zabrzmiał stentorowy śmiech męzki, od którego aż zatrzęsły się szyby w oknach i wnet ukazała się ogromna postać mężczyzny o szerokich barkach, siwych włosach, zawiesistych, białych wąsach i czerstwéj, rumianéj, rozjaśnionéj poczciwemi oczyma twarzy. Wchodzący miał na sobie surdut i spodnie z grubego szarego sukna, a w ręku trzymał czapkę z popielatych baranków.
— Ho, ho, ho! — zaśmiał się we drzwiach po-