kały wrony, kracząc i podlatując, i bawiły się krzykliwe, nie lękające się chłodu żydziaki. W popołudniowych godzinach otworzyły się na ulicę drzwi nędznego domku i, schylając się, aby przejść nizką sień, stąpił na próg Lucyan Dolewski. Wyszedł na ulicę, odwrócił się i rzekł, jakby do kogoś stojącego po-za nim w sieni:
— Pamiętajcie tylko, pani Chaimowo, ażeby, jak przyjdę jutro, czyściéj było w domu, niż dzisiaj. Inaczéj matka twoja nie wyzdrowieje. Ja nic nie pomogę, jeśli nie postaracie się dla niéj o czyste i zdrowe powietrze.
Gdy wymawiał te wyrazy, przed sień domu wyszła żydówka. Postać jéj okrywała krótka suknia bez barwy i kroju, a raczéj zszyty, poplamiony i połatany łachman; na głowie miała perukę z niegdyś brunatnéj, zasmolonéj materyi, a na nogach szafirowe pończochy i przydeptane a zabłocone trzewiki. Twarz jéj pokryta była taką warstwą brudu, że zniknął z niéj wszelki wyraz ludzki. Stała o parę kroków od doktora i patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
— Jeżeli nie wymieciesz izb i nie odmienisz bielizny choréj — mówił daléj Lucyan — ja nic nie poradzę i matka twoja niezawodnie umrze.
— Ny, wielmożny panie — odezwała się żydówka — ja wczoraj wymiatała stancye.
— Nie prawda! — odrzekł doktor z pewną suro-
Strona:PL W klatce.djvu/084
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.